Mój Strzybnik 2: W nowym domu
- Pawlak przyjechał, podobnie jak my, gdzieś ze starej Polski. Marta była tutejsza. Wtedy, w Strzybniku, Gamowie, Modzurowie, Rudniku... w całym pewnie powiecie raciborskim było to zapewne pierwsze małżeństwo tzw. „mieszane” - pisze Andrzej Markowski Wedelstett w cyklu wspomnień pt. Mój Strzybnik.
Minęliśmy pierwsze zabudowania, dostatnie gospodarstwa, murowane, kryte porządnymi dachówkami, otoczone płotami z estetycznych sztachet lub siatkowymi parkanami. W środku wsi, przy kaplicy, droga się rozwidlała. Na prawo szła w dół zbocza, na lewo, szersza i brukowana, nieco w górę. Między tymi duktami stały dwa zabudowania, mały domek w dużym ogrodzie i duże siedlisko kowala. Skierowaliśmy się w lewo. Po jednej stronie drogi, sporo poniżej jezdni stał długi budynek zbudowany z czerwonej cegły. Wokół niego biegało kilkoro dzieci. Na ławce przy jednym z wejść do tego budynku siedział starszy mężczyzna. Potem się dowiedziałem, że był to stróż majątku, nazywał się Schperling. Druga krawędź drogi graniczyła z dość stromym zboczem, w górę, zza szczytu którego, w pewnym oddaleniu od siebie, widać było dwuspadowe dachy domostw. Z jednym z tych gospodarstw niebawem bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Mieszkał w nim stary Schiwon (Siwoń) z żoną i córką Martą. Stary Siwoń... Nie był taki stary, miał wtedy trochę po pięćdziesiątce. W czasie pierwszej wojny stracił dla Keisera nogę. Marta, w 1946 roku miała dwadzieścia dwa, trzy lata. Była hożą, piękną, rumianą na twarzy dziewczyną.
Za wzgórzem Siwoniów droga znowu się rozdwajała. Lewa odnoga ostro skręcała w górę. Konie naszej bryczki mocno spięły mięśnie kierując ją w tę stronę. Po kilkudziesięciu metrach byliśmy na miejscu. Po lewej, za wysokimi krzewami wznosił się klasycyzujący architektonicznie, dwukondygnacyjny pałac z wielkim tarasem na pierwszym piętrze, podpartym mocnymi kolumnami. Pod nim szerokie, murowane, wielostopniowe schody wiodły do wielkich drewnianych drzwi usytuowanych na wysokim parterze. W tym pałacu mieszkaliśmy, na pierwszym piętrze, przez kolejne dwa i pół roku.
Nasze mieszkanie obejmowało trzy pokoje z kuchnią. Okna dwóch pokoi z kuchnią wychodziły na teren wewnętrzny zabudowań gospodarstwa, przeciwny do frontonu budynku, strony tarasu i paradnych schodów. Ale okna trzeciego pokoju otwierały się już na taras, odbierały promienie wschodzącego słońca. Wielkość tego mieszkania była przepastna... Każdy pokój rozprzestrzeniał się na kilkudziesięciu metrach kwadratowych. Kuchnia była równie wielka. Przed wojną w jej zaadoptowanym przez nas pomieszczeniu też był jakiś salon. W obrębie tego mieszkania, między naszymi meblami częstochowskimi, które ginęły w tych wielkich powierzchniach, mogło się ścigać kilku rowerzystów...
W innych pokojach pałacu były jeszcze pomieszczenia buchaltera gospodarstwa, nazywał się Niemczyk, jego sekretarki, Krachelskiej, i biuro, w którym królował niejaki Pawlak, a niebawem po naszym przyjeździe również świeżo przez niego poślubiona żona, Marta. Pawlak przyjechał, podobnie jak my, gdzieś ze starej Polski. Marta była tutejsza. Wtedy, w Strzybniku, Gamowie, Modzurowie, Rudniku... w całym pewnie powiecie raciborskim było to zapewne pierwsze małżeństwo tzw. "mieszane". On był z "Polski", ona była "tutejsza", Ślązaczka... Działy się wówczas wokół tego małżeństwa różne opory. Miłość zatriumfowała. Pamiętam, jak Matka krzątała się przy szykowaniu tego wesela i jak pomagała kompletować pannie młodej skromną wyprawę - a cóż można było wtedy kupić?, ani towaru nie było, ani pieniędzy. Kilka poszew, jakiś obrus, stare garnki, sztućce z różnych "parafii", to już był wtedy majątek.
Z Martą widziałem się w końcu lat osiemdziesiątych ub. w., kiedy przyjechałem do Strzybnika z Matką, odwiedzić "stare kąty". Wtedy jeszcze gospodarstwo (PGR od lat) kwitło. A Marta była o czterdzieści parę lat starsza... Podobnie jak ja i moja Matka.
Pałac. Piwnice, od wysokości gruntu, kiedyś były magazynami żywności, sprzętów podrzędniejszych, tam była kuchnia tego domostwa, też pomieszczenia mieszkalne służby. Za moich czasów był to teren zabaw takich urwipołciów, jak ja. Rychło zdobyłem kolegów głównie spośród najmłodszej latorośli wiejskiej. Nie pamiętam ich imion. Tych najbliższych kolegów. Pamiętam nieco starszego od siebie chłopaka, który już musiał w gospodarstwie ojca stanowić znaczną siłę roboczą. Czas zatarł mi jego imię, ale nazwisko pamiętam. Dziadek. Nazywał się Dziadek. Ale, po kolei...
Strzybnik... Rodowód tej wsi wywodzi się od XIII wieku. Mapy wzmiankują jej nazwę od pojęcia geograficznego, zwanego Srebrna Kopa - Strebrnikop... Przed wiekami w okolicy Strzybnika kwitł przemysł wydobywczy srebra... Początkowo wieś należała do książąt raciborskich. W 1319 roku wójtostwo wsi przeszło w ręce klasztoru raciborskich dominikanek.
"Zaletą" Oppersdorffów było przejście z wiary luterańskiej na katolicyzm. Dzięki tej ewolucji dostąpili poziomu ołtarza kościoła w Brzeziu raciborskim, swojej dawnej posiadłości: ich herby znalazły się obok tabernakulum tej świątyni (za BRZESKIM PARAFIANINEM)...
W 1947 roku, mając sześć lat, poszedłem do szkoły. W Strzybniku. Pamiętam rozmowy Matki z miejscową nauczycielką na temat ewentualnie wcześniejszego rozpoczęcie mojej edukacji. Całkiem nieźle pisałem, czytać umiałem już znakomicie od roku, książki, gazety, a i liczenia nie musiałem się wstydzić, przynajmniej na poziomie ówczesnej drugiej klasy. Panie doszły do wniosku, że powinienem iść do szkoły. Dzisiaj wiem, że źle się stało. A jeżeli już, to powinienem szkolną naukę rozpocząć od drugiej klasy. W pierwszej zanudzałem się na śmierć. W ogóle nie często do niej chodziłem. W klasie drugiej uczniem praktycznie byłem tylko, jak to się mówi, na papierze. Od początku edukacji nie traktowałem jej zajęć poważnie. Takie zachowanie przyniosło później przykre konsekwencje.
A poza tym... Co to była za szkoła! To nie była szkoła. Chyba tylko z szyldu wiszącego na frontonie białego budynku. Domek stał na skraju wsi. Był pierwszy po prawej, jadąc czy idąc, od strony Rudnika. Stał oddalony od głównej drogi wiejskiej, wybrukowanej "kocimi łbami". Łączyła ją z nim około stumetrowa ścieżka, ginąca dalej w nieodległym lesie. Szkołę widać było w Strzybniku zewsząd. Stała na łagodnym zboczu niewielkiego wzgórza. I była pomalowana na biało. Pamiętam, że zawsze była biała. Również po latach, kiedy ostatni raz widziałem ją kilka lat temu, jeszcze przed rozbudową. Nigdy jednak, od czasu wyjazdu nie odwiedzałem jej wnętrz. Po raz ostatni widziałem ją od środka wiosną 1949 roku.
Co jeszcze charakteryzowało tę szkółkę wiejską? Po pierwsze była zaledwie dwuklasowa. Nawet nie wiem czy w nadrzędnym administracyjnie Rudniku mogła być wtedy liczniejsza klasami szkoła. Po drugie posiadała tylko jedną izbę lekcyjną z dwoma rzędami typowych wtedy, dwuosobowych ławek: siedziska z pochyłymi pulpitami.
Był tylko jeden nauczyciel, wtedy nauczycielka, pani Karczewska. Obok klasy znajdowało się jej mieszkanie, chyba pokój z kuchnią, może dwa pokoje... Pani Karczewska mieszkała tam z mężem i córką, której nigdy w Strzybniku nie było, głównie przebywała w Raciborzu u ciotki. Wtedy, córka, była uczennicą chyba już najstarszej klasy tamtejszego "ogólniaka". Pan Karczewski nie pracował, chorował dość ciężko na serce.
Ciotką córki Karczewskich, była też nauczycielka. Pracowała w Raciborzu zrazu w szkole im. Kasprowicza, w jej części podstawowej. Uczyła przyrody. Helena Zontek. Po latach, ukończywszy zaocznie jakieś wyższe kursy została nauczycielką w klasach licealnych, najpierw w Kasprowiczu, potem drugiego "ogólniaka" raciborskiego, pod dyrekcją Ireny Ścibor-Rylskiej, na Dworskiej. Osiągnąwszy wyższy status pedagogiczny (ale nie była magistrem) wymagała od uczniów, aby zwracali się do niej per pani profesor. W ogóle była dziwną kobietą i bardzo kiepskim pedagogiem, bardzo nie lubiła dzieci i swojej pracy. Natomiast jej mąż, profesor Zontek (no, on miał porządne dyplomy przedwojenne), był niezwykle cenionym i bardzo lubianym przez uczniów, ich rodziców i kolegów nauczycieli, wykładowcą matematyki u Kasprowicza , do śmierci w 1957 lub 1958 roku.
Lekcje obu klas szkoły strzybnickiej, pierwszej i drugiej, odbywały się w tym samym czasie. W jednym rzędzie ławek, przy ścianie, siedziały dzieci z klasy pierwszej, w drugim, pod oknami, ze starszej. Można sobie wyobrazić prowadzenie lekcji w taki sposób zorganizowanej szkole.
Pierwszaki nosiły ze sobą specjalne, czarne drewniane tabliczki, na których pisały białą kredą. Uczyły się czytać z elementarza Falskiego. Ale na obie klasy było tych podręczników ze trzy, najwyżej cztery. Pamiętam, że dzieci ciągle sobie te egzemplarze pożyczały, w zależności kto miał czytać. A co to było za czytanie... Nawet dzieciaki z drugiej klasy dukały nie rozumiejąc, co znaczą zestawy liter lub sylab.
Druga klasa pisała, no, usiłowała pisać metalowymi stalówkami osadzonymi na tzw. obsadkach. Już atramentem. Atrament znajdował się w pojemniczkach włożonych pośrodku pulpitu ławki w otwór przy jego górnej krawędzi. Na każdej ławce był jeden taki kałamarz.
Nauka w tamtej szkole nie chciała się racjonalnie rozwijać... Podstawowa wiedza nijak nie mogła utorować sobie drogi do głów zahukanych, wiejskich dzieciaków. Czy mogłem chodzić do takiej szkoły? Zjawiając się w niej nie często, nudziłem się tylko, jak wół do syta nakarmiony podczas upalnego popołudnia. Wolałem więc zbijać bąki na zabawie, podglądaniu zajęć dorosłych w majątku, kowala w kuźni, robotników magazynowych, ogrodnika, pracowników obory, albo wędrowaniu po okolicznych polach i lasach obserwując zwierzęta, wszędzie miałem swoje ulubione miejsca...
Od czasu, jak do majątku przyjechał specjalista mechanik, nazywał się Lebedowicz, z żoną i córką, prawie moją rówieśnicą, miałem się z kim częściej bawić. Z dziećmi ze wsi zabawa była sporadyczna. Poza szkołą musieli pomagać rodzicom, w domu, albo w polu. Ja nie miałem obowiązków. Dziewczynka miała na imię Lilka.
Na szczęście (a może nie?) moi rodzice byli bardzo wyrozumiali i siłą mnie nie zmuszali do codziennego siedzenia w szkole. Do drugiej klasy w ogóle już nie chodziłem. I pani Karczewska też nie miała do mnie o to pretensji. Świadectwa z obu klas otrzymałem wzorowe. Na pewno umiałem więcej niż wymagał ówczesny program obu pierwszych klas, ale, niestety, nauczyłem się bagatelizować obowiązki, w przyszłości uczyłem się tych przedmiotów, studiowałem te tematy i wykonywałem tylko czynności, które mnie interesowały. Szczęśliwie dla mojej przyszłości ciekawiło mnie wiele tematów.
W tamtym czasie szkolną dyscyplinę głównie organizowało bicie. Jeżeli uczeń nie odrobił lekcji, Karczewska lała, źle przeczytał - lała, źle napisał - lała, źle odpowiedział, czy nie odpowiedział - lała, źle się zachował - lała. Mało, lała. Katowała! Nie ręką, nie linijką, nie piórnikiem (piórniki były drewniane). Kijem. Często łamała kije na plecach, rękach i głowach dzieciaków. Gdy kij się łamał, kazała któremuś chłopakowi wybiec w pobliskie szkoły krzaki i przynieść następny. Do tej czynności chłopcy, nigdy dziewczęta, zgłaszali się... na ochotnika. Przyznam się ze wstydem, że i ja też się kiedyś po takie narzędzie kary wybrałem. Mnie nigdy takiej torturze nie poddano, raz, że ja posiadałem wiedzę i wymagane umiejętności, dwa - pochodziłem "ze dworu" i rodzice z nauczycielką się przyjaźnili...
I taka to była, i moja, tamta szkoła w Strzybniku.
PS. Z listu do redakcji: Jeżeli uzna Pan za sensowne opublikowanie tych moich wspomnień, proszę dodać wzmiankę z prośbą do czytelników, tych którzy mogą coś sprostować lub uzupełnić, o zgłaszanie się ze swoimi - w każdej formie - informacjami. Miłe byłyby też jakieś zdjęcia dawnych mieszkańców Strzybnika, ich obejść, krajobrazów okolic... Kontakt z autorem za pośrednictwem redakcji: redakcja@naszraciborz.pl
Komentarze (0)
Aby dodać komentarz musisz być zalogowany