Niezwykła historia parkowego stawu
Czytadło na niedzielę. Piątek, 26 lipca 1901 roku zapowiadał się w majątku Heinricha von Banck`a z Wojnowic jako kolejny upalny, pracowity dzień. Kilka dni wcześniej rozpoczęły się bowiem żniwa. Nikt jednak nie przypuszczał, że zapisze się on tak bardzo w pamięci mieszkańców wsi...
Jeszcze na dworze było szaro, gdy któryś ze stajennych zauważył dym wydobywający się z należącej do przypałacowego folwarku stodoły. Szybko zaalarmował i postawił na nogi innych pracowników oraz okolicznych mieszkańców, zaś stary kamerdyner Helmut obudził jaśnie pana. Dzwony kościelne zabiły na trwogę. Dość szybko, bo po około dwudziestu minutach przybyli na miejsce strażacy z wojnowickiej ochotniczej straży pożarnej. Ich możliwości były jednak w obliczu rozszalałego ognia, który trawił już nie tylko pańską stodołę, ale i zabudowania folwarczne, bardzo niewielkie. Dysponowali wprawdzie napędzaną siłą mięśni sikawką, ale zapas wody w beczkowozie nie starczył na długo. Całe szczęście w tym całym nieszcześciu, że był to dopiero początek żniw i plony były jeszcze na polach. Straty w budynkach i inwentarzu żywym okazały się jednak wielkie.
Heinrich Friedrich August von Banck, podówczas 55-letni energiczny mężczyzna stanął na wysokości zadania i wyciągnął z tego tragicznego zdarzenia właściwe wnioski. W Górnośląskim Ziemstwie Książęcym Racibórz – Opole zaciągnął kredyt na budowę nowych, bardzo nowoczesnych budynków gospodarczych i stajni. Przede wszystkim jednak kazał wykopać staw, który miał być zarówno zbiornikiem przeciwpożarowym, jak również i ozdobą przypałacowego parku. Godzi się tu przypomnieć, że zaledwie kilka lat wcześniej elegancka, ale już zbyt ciasna siedziba, pamiętająca jeszcze czasy dr Kuh`a została rozbudowana w wystawny neobarokowo-klasycystyczny pałac.
Tak więc w tym przypadku przyjemne zostało połączone z pożytecznym... Pod tym względem pan Heinrich okazał się wizjonerem, bo już w 1914 roku ( trzy lata po jego śmierci) wojnowicka straż pożarna wzbogaciła się czterokołową sikawkę konną i gdyby taki sprzęt przyjechał na miejsce pożaru i miał do dyspozycji staw pełen wody, pożar wyrządziłby nieporównanie mniejsze straty. Tym bardziej zresztą, że nowe zabudowania, w przeciwieństwie do tych które spłonęły, postawione zostały z cegły klinkierowej, a dachy przykryto dachówką ceramiczną.
Lata płynęły, majątek po zmarłym w 1911 roku Heinrichu przejął jego starszy syn Eduard, a zawieruchy historyczne odciskały swoje piętno na niewielkich Wojnowicach. Lata I wojny światowej zapisały się jako czas wielkiej biedy, ciężkiej pracy i rozpaczy, bo nie dość że 162 mężczyzn zaciągnięto do armii (a roboty w polach nie ubyło) to jeszcze 43 z nich już nigdy nie wróciło. Wśród nich był młodszy brat właściciela majątku, zaledwie 31-letni Werner, który zginął w czasie zdobywania zamku Betancourt we Francji w randze porucznika.
Czas jednak robił swoje. Wojenne rany zabliźniały się, majątek ziemski wracał do stanu swej świetności, a teren nad brzegiem stawu porosły okazałe wierzby płaczące, tworząc sielankową wręcz scenerię. Czas w wiosce odmierzany był, jak niegdyś, ciężką pracą i świętami. Nie było bogato, ale spokojnie, aż do czasu gdy do władzy doszli naziści. Po krótkotrwałej euforii związanej z zadekretowaniem 1000-letniej Rzeszy, znów zaczęły się wyrzeczenia i ofiary. Wybuchła II wojna światowa i ojcowie, mężowie oraz synowie znów zaczęli znikać na frontach, szczególnie po napaści na Związek Radziecki i później, gdy szala wojny zaczęła się przechylać na niekorzyść III Rzeszy. W 1944 roku zaczęły się pojawiać nad okolicą alianckie bombowce lecące by zrzucać bomby zapalające i burzące na ośrodki przemysłowe, zaś do wojska zaczęto powoływać coraz głębsze rezerwy spośród młodocianych wyrostków i starszych mężczyzn. Nadchodząca klęska stawała się coraz bardziej oczywista, a ci którzy zostali na miejscu, nie byli w stanie udźwignąć na swoich barkach wszystkich obowiązków gospodarskich. W folwarku sytuację ratowali trochę robotnicy przymusowi, ale ich trzeba było pilnować, a niedożywieni i pozbawieni wolności obcokrajowcy zbyt wiele entuzjazmu do pracy nie przejawiali. Początek 1945 roku to był już dramat. Przerażeni wieściami o nadchodzącej Armii Czerwonej mieszkańcy zaczęli uciekać w głąb Niemiec, a ostatnie ochotnicze jednostki SS zaczęły się przygotowywać do desperackiej obrony okolic Krzanowic. Nie miał więc na co już czekać 63-letni Eduard Karl Christian Eugen von Banck, tym bardziej że krążyły opowieści o mordach na właścicielach majątków ziemskich, o wywózkach, plądrowaniu i paleniu pałaców oraz gwałtach.... W mroźny, bardzo wczesny marcowy poranek, polecił swemu kierowcy wyprowadzić z garażu mercedesa i i zapakować do niego wcześniej przygotowane bagaże. Przed samym wyjazdem, wezwał go jeszcze do gabinetu i kazał zabrać tajemniczą, bardzo ciężką, szczelnie zamkniętą bańkę na mleko, którą razem wynieśli na zewnątrz. Na zamarzniętym stawie był już wyrąbany przerębel, co było normalną praktyką ze względu na żyjące w nim ryby. Tym razem jednak na lód weszli obaj niosący bańkę i przez otwór w lodzie wrzucili ją do wody.
Raczej nikt więcej nie był świadkiem tego wydarzenia, bo tylko lekka księżycowa poświata pozwalała zorientować się w terenie, a poza tym było bardzo wcześnie. Nigdy jednak do końca nie wiadomo, czy jakieś oczy nie będą świadkiem tajemnicy. Chwilę później, pożegnawszy się jedynie z kamerdynerem Helmutem, któremu pozostawiono list dla zarządcy majątku, do samochodu zeszła cała rodzina. Brakowało jedynie dziewiętnastoletniego syna, Heinricha von Banck`a, który też został zmobilizowany i zginął w ostatnich dniach wojny.
Odjechali na zawsze, ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieli. Mieli nadzieję, że po wojnie wszystko wróci do normy, powrócą na swoje i nadal ród von Bancków trwał będzie w Wojnowicach, tak jak to było przez ostatnie 75 lat. Samo wejście czerwonoarmistów do Wojnowic odbyło się jak na ich frontowe zwyczaje dość spokojnie. Nikt nie stawiał oporu, więc postrzelali trochę na postrach po domach, bramach i tarczach zegarowych, na wieży kościelnej i pałacu. Obiekt był dobrym schronieniem dla zmęczonego, zziębniętego wojska, więc nie został podpalony. Niedługo potem, na ponad rok, zatrzymał się w nim batalion weterynaryjny. Naturalnie, pałacowe pomieszczenia, a w szczególności piwnice oraz park zostały dokładnie przeszukane i splądrowane, ale nikomu nie przyszło do głowy, by szukać w stawie. Przeciwnie, najstarsi mieszkańcy Wojnowic opowiadali, że żołnierze wyrzucali do niego, pewnie dla zabawy, wszelkie zbędne im sprzęty, a w szczególności trofea myśliwskie, których całkiem niezła kolekcja zdobiła salę myśliwską...
Kiedy z pałacu wyprowadziło się wojsko, poszukiwaniami i dewastacją zajęli się okoliczni mieszkańcy. Kuli otwory w ścianach, burzyli piece kaflowe, tłukli żyrandole. Co prawda zaleźli zamurowane pomieszczenie z zastawami stołowymi i innym wyposażeniem, ale oni też nie szukali w stawie. Po wojnie pałac stał się ośrodkiem szkolenia kadr niezbędnych do budowy nowego porządku społecznego. Potem zagościło tu uspołecznione gospodarstwo rolne, aż wreszcie wprowadził się szpital. Od 2003 roku obiekt znów stał się własnością prywatną. W roku 2007, po prawie siedemdziesięciu latach przeprowadzone zostało gruntowne czyszczenie i pogłębianie stawu. Znaleziono w nim wiele żelastwa, starych akumulatorów, opon, gumowców, lin, kanistrów, a nawet baniek na mleko. Tej jednej jednak, która kryła w sobie skarb von Bancków, nie odnaleziono. Może ją ktoś wcześniej znalazł, a może wrzucenie bańki było jedynie przebiegłą mistyfikacją Eduarda mającą na celu odwrócenie uwagi od ukrycia skarbu w zupełnie innym miejscu ? Tego nie wiemy i pewnie się już nigdy się nie dowiemy...
Zbigniew Woźniak
Komentarze (0)
Aby dodać komentarz musisz być zalogowany