Zbrodnia czeladnika Blachetki
Wiosna 1802 r. była ciepła. 13 maja, w piątkowe popołudnie, z wieży raciborskiej fary rozległ się groźny głos dzwonów, przypominających o godzinie śmierci, którą na krzyżu poniósł Zbawiciel. Na rynku zebrała się garstka ludzi. Najwyraźniej na coś niecierpliwie czekali.
Niektórzy podziwiali nowe uliczne latarnie, które magistrat kazał w ubiegłym tygodniu umieścić w Rynku oraz przy ulicach: Nowej, Długiej i Odrzańskiej. Pan kupiec i rajca miejski Franciszek Bernard Bordollo, potomek zasłużonej dla Raciborza włoskiej rodziny, już w ubiegłym roku zawiesił na swoim budynku, w narożu Rynku i ulicy Nowej, naftową latarnię, którą sługa sklepowy zapalał zaraz jak mrok nastał. Podobną latarnię kazał zamontować na swoim budynku, na rogu ul. Długiej, właściciel tamtejszej gospody, pan Jerzy Hillmer. A i pan kupiec Albrecht nie był gorszy i nad swoim sklepem to cudo umieścił. Magistrat nie chciał być w tyle i o oświetleniu miasta też pomyślał. Zakupił naprawdę ładne latarnie.
Z ulicy Rzeźniczej żwawym krokiem podążało w kierunku Rynku dwóch młodych mężczyzn, ciemnowłosy Antek i jego kolega z warsztatu. Oboje byli czeladnikami u mistrza kuśnierskiego Adama Kaminarczika, prowadzącego swój warsztat przy ulicy Rzeźniczej. Majster wynajął im u siebie małą, przytulną izdebkę. 25-letni Antoni Blachetka, to syn zagrodnika Jana Blachetki z miasteczka Krzanowice. Choć leżącego niedaleko Raciborza, to przynależnego do powiatu głubczyckiego.
Na Rynku zobaczyli mały tłum raciborzan. Antek pokazał swojemu koledze jasną blondynkę, wychylającą się z okna na drugim piętrze domu przylegającego do ratusza.
- To moja Helenka. Jest pokojówką u pana Dolańskiego. Mamy się ku sobie...
Chwilę potem obaj bezceremonialnie przekroczyli niskie drewniane ogrodzenie otaczające statuę Matki Boskiej i znaleźli miejsce na najwyższym stopniu, z którego wszystko widzieli. Przyszli obejrzeć gościa, o którym mówiło dziś całe miasto.
Nagle tłum na rynku zafalował.
- Już jadą - dało się słyszeć.
Od ulicy Odrzańskiej dobiegał turkot kół i tętent końskich kopyt. Na Rynek zajechała karoca zaprzężona w cztery pary koni. Była to ekstrapoczta, z Tarnowskich Gór. Jeden z woźniców zeskoczył z kozła, otworzył drzwi powozu i rozwinął schodki. W drzwiach ukazała się wysoka postać mężczyzny o szlachetnych i pięknych rysach twarzy, ubranego w cudzoziemski mundur. Po akselbantach sądząc, był to niechybnie jakiś generał. Kiwnięciem ręki powitał zebranych. Przez tłum przeszedł szmer. Dziewczęta westchnęły. Z karety wysiadło jeszcze dwóch przystojnych oficerów. W tym czasie na rynek zajechały dwa dalsze wozy, z których wysiadło kilku młodych oficerów w zagranicznych mundurach.
Rzadko się da uczestniczyć w takim widowisku. Ekstrapoczty często zatrzymywały się na raciborskim Rynku, ale były zaprzężone w dwa, najwyżej w cztery konie. A tu aż trzy karety, a każda z nich zaprzężona w osiem koni.
- Łącznie dwadzieścia cztery konie - policzył Antek.
Do generała podszedł i powitał burmistrz Jan Fryderyk Wenzel. Pan Wenzel już od sześciu lat jest raciborskim burmistrzem, ale z raciborzanami, mówiącymi po polsku, nie może się porozumieć bez tłumacza. Przybyłego gościa przywitał piękną francuszczyzną.
- Kto to przyjechał do miasta nad Odrą? - dumał Antek z kolegą.
Nie wiedzieli, że był to rosyjski książę, generał lejtnant Płaton A. Zubow. Ten sam Zubow, który zrobił tak oszałamiającą karierę za czasów carycy Katarzyny II. Już jako dwudziestokilkuletni mężczyzna został generał gubernatorem Noworosji i głównodowodzącym rosyjskiej floty czarnomorskiej. Nadzwyczaj przystojny Płaton Zubow był zarazem ostatnim faworytem Katarzyny II. Był w pałacu w Carskim Siole, u boku monarchini, kiedy ta, 17 września 1796 r., leżała na łożu śmierci.
Zmarła w wieku 67 lat caryca Katarzyna II, co warto przypomnieć, urodziła się jako księżniczka Zofia Augusta von Anhalt-Zerbst. Z małżeństwa z carem Piotrem III urodziła syna, późniejszego cara Imperium Pawła I. Gdy Paweł w wieku 42 lat zasiadł na tronie, natychmiast usunął ze wszystkich stanowisk księcia Płatona Zubowa. Piotr I rządził tylko pięć lat i zmarł w 1801 r. Rządy w ogromnym państwie objął jego 24-letni syn Aleksander, który potrafił docenić umiejętności dyplomatyczne księcia Zubowa przywracając go do łask.
3 maja 1802 r. książę Płaton Zubow stanął na raciborskim Rynku w drodze do Wiednia, gdzie gnał z misją dyplomatyczną. Szmer podziwu przeszedł przez raciborski rynek. Ludzie przekazywali sobie usłyszaną co dopiero wiadomość. Zamiast udać się ze swoją świtą i zaproszonymi miejskimi notablami na krótki odpoczynek do gospody Hillmera, zdecydował się pójść do mieszkania kupcowej Antoniny Wolff. Znajdowało się ono w narożu Rynku i ulicy Odrzańskiej. Przed laty nocował tu także król pruski Fryderyk Wilhelm I z arcyksięciem Fryderykiem. Zubow zatrzymał się na chwilę. Po godzinnym odpoczynku pożegnał burmistrza Wenzla i ze swoją świtą wyruszył w dalszą drogę.
Kawalkada powozów ulicą Długą powoli jechała stronę Wielkiej Bramy, aby przez Wielkie Przedmieście i Starąwieś udać się na nocleg do Opawy. Mieszkańcy Raciborza powoli opuszczali Rynek. Wielu udało się na nabożeństwo maryjne do kościoła farnego. Antek omówił się ze swoją Helenką, że w sobotę pójdą na tańce do gospody w Starejwsi.
(…)
Minął rok. Na początku czerwca 1803 roku Helenka ze strachem powiedziała swojemu Antkowi, że chyba jest w ciąży. W lipcu dziewczę nie miało już żadnych wątpliwości.
- Dziecko w drodze. Trzeba robić wesele - powiedziała Antkowi.
Antek nie garnął się jednak do żeniaczki. Nie bardzo odpowiadał mu ślub z panną będącą pokojówką.
- Cóż z tego, że u pana Dolańskiego - myślał Antek.
Liczył, że pojmie za żonę może nie tak ładną, ale za to bogatą córkę- jedynaczkę swojego majstra Kaminarczika. Po dłuższym namyśle postanowił uciec. Tłumaczył, że musi się udać na dalszą naukę w zawodzie kuśnierskim do swojego miasta powiatowego, czyli do Głubczyc. Helenka na wieść o tym stanowczo odparła, że pójdzie za nim.
- Tu w Raciborzu nie mogę zostać. Pani Dolańska dziwnie mi się przygląda i zadaje niedyskretne pytania - tłumaczyła.
Mimo oporów Antek zabrał Helenę ze sobą. Aby rzecz się za bardzo nie wydała z osobna opuszczali miasto przez Wielką Bramę. Gdy Helena minęła Starąwieś postanowiła zaczekać na Antka. Gdy doszedł, razem udali się z niewielkimi tobołkami w ręku w kierunku Głubczyc.
U rozstaju dróg na górce za miastem, gdzie jedna droga odchodzi do Baborowa a druga do Kietrza, stała przydrożna gospoda. Nazywano ją „Kominiarską karczmą”, ponieważ spotykali się tu kominiarze wracający po pracy do nadodrzańskiego grodu. W karczmie tej Antek i Helena pokrzepili się piwem. Potem udali się w dalszą drogę, w kierunku Baborowa.
Niedaleko karczmy po prawej stronie drogi, rozciągał się Pawłowski Las. Oboje umęczeni piwem weszli do niego, by trochę odpocząć. Po drugiej stronie drogi, na folwarcznych polach wieśniacy odrabiali wtenczas pańszczyznę. Żniwa były w pełni. Kosiarzy nie dziwiło, że para młodych ludzi weszła w knieje. Było upalnie. A lasek był ulubionym miejscem odpoczynku także pawłowskich parek.
Po pewnym czasie chłopi zauważyli wychodzącego z lasu młodego mężczyznę, który szybko udał się w dalszą drogę do Pawłowa. Pracujący przy żniwach sprzeczali się, czy jest to ten sam, który przed godziną wszedł tu z piękną, młodą dziewczyną. Dwóch rosłych chłopców postanowiło to sprawdzić i zapuściło się w knieje. Tam, pod górą chrustu dokonali makabrycznego odkrycia. Na runie leżało ciało martwej dziewczyny.
O swoim odkryciu zawiadomili pana Karola von Sacka, właściciela majątku rycerskiego w Pawłowie, pana na Ciężkowicach, syna kozielskiego starosty, który akurat wizytował swoje majętności. Ten natychmiast polecił zarządcy, by dosiadł konia i udał się w pogoń za domniemanym mordercą. W Baborowie, na rynku, w tamtejszej gospodzie, zarządca znalazł człowieka, który odpowiadał rysopisowi mordercy. Zawiadomił miejskich żandarmów i udał się z nimi do gospody.
Tym człowiekiem był czeladnik kuśnierski Antoni Blachetka. Żandarmom pokazał swoje papiery czeladnicze, które świadczyły, że pracował dotychczas u majstra Kaminarczika w Raciborzu.
- Teraz udaje się na dalszą naukę zawodu do Głubczyc. Nie byłem w Pawłowie z żadną kobietą. Nikogo nie zamordowałem - wyjaśniał.
Żandarmi znaleźli jednak na jego spodniach ślady krwi. Był to wystarczający dowód, że Blachetka ma związek z mordem w Pawłowie. Natychmiast został aresztowany i odtransportowany do Raciborza.
Tymczasem ciało zamordowanej dziewczyny zawieziono na wozie do Raciborza. Pan Kaspar Dolański, powszechnie szanowany w mieście mistrz kuśnierski, rozpoznał w zamordowanej Helenę, pokojówkę swojej żony.
- Słyszałem od żony, że Helenka jest w ciąży. Spotykała się z jakimś czeladnikiem od kuśnierza Kaminarczika. Dziwiłem się temu, bo słyszałem przy piwie od samego Kaminarczika, że ten sam czeladnik smali cholewki do młodej Kaminarczikowej - zeznawał Kaspar Dolański.
Czeladnik Antoni Blachetka został osadzony w baszcie więziennej niedaleko Bramy Nowej. Przed sądem przyznał się do zamordowania Heleny i swojego nienarodzonego dziecka. Za popełnienie tej ciężkiej zbrodni został skazany na śmierć przez ścięcie.
(…)
Była środa 10 sierpnia 1803 r. Na ten dzień wyznaczono wykonanie kary śmierci na czeladniku Blachetce. Już wczesnym rankiem do baszty więziennej przybyły trzy siostry z klasztoru Pań Dominikanek, by przyoblec skazańca. Przysłała je przeorysza klasztoru, Eufemia von Rohowska. Ubrały Antka w białą suknię z czarnymi wstążkami. Na piersi umieściły mu wiązankę kwiatów. Upudrowały jego długie włosy.
Potem przyszedł ksiądz Bernard Weißer z raciborskiej fary, by przygotować skazańca na śmierć. Chwilę później wyprowadził on z baszty więziennej cały złowrogi orszak - skazańca Blachetkę w otoczeniu siepaczy. Przez Nową Bramę morderca opuszczał Racibórz. Nie odwrócił się, by ostatni raz obejrzeć miasto. Przypomniał sobie, jak to właśnie tędy szedł, kiedy odwiedzał rodziców i siostrę w Krzanowicach.
Orszak podążał w kierunku Nowych Zagród, gdzie była „katowka”. Gdy szedł ulicą Długą, później zwaną „szosą Opawską”, orszakowi przyglądało się wielu ludzi. Niektóre kobiety przeklinały i opluwały mordercę. Tylko ksiądz Weißer, trzymając w ręku niewielki krzyż, modlił się cicho za duszę nieszczęśnika. Prosił krzykaczki o przebaczenie. Blachetka miał opuszczoną głowę. Jego przygarbiona postać w białej sukni nakazywała zadumę nad losem skazańca, który bosymi stopami wzniecał kurz na drodze.
„Katowka” była w szczerym polu, koło kościoła pątniczego Matki Bożej. Od stuleci wykonywano tu wyroki śmierci, w tym te zasądzone w procesach czarownic. Po przejściu przez Nowe Zagrody, za ostatnimi domami tej wsi, była rzeka Psina z wzniesionym nad nią małym mostem. Przy moście, jak prawie wszędzie na Śląsku, stała na podmurówce niewielka statua świętego Jana Nepomucena (dzisiaj również stoi ona niedaleko tamtego mostu, na placu okalającym kościół p.w. Najświętszego Serca Pana Jezusa).
Przed tym mostem skazaniec zaczął się zataczać. Mijając statuę św. Jana mało co nie zemdlał. Siepacze nie pozwolili mu jednak upaść. Podali mu czarę z winem, aby się napił i wzmocnił. Winem obmyto mu skronie. Nieszczęśnik Antoni się wyprostował i szedł dalej. Do miejsca straceń było już tylko kilkaset metrów.
Za mostem wzdłuż drogi zobaczył jeszcze kilku „czerwonych jeźdźców” - żołnierzy stacjonującego w Raciborzu 12. regimentu kirasjerów, których nazywano tak ze względu na kolor bluzy i czapki. Kirasjerzy, pod dowództwem jednego oficera i kilku podoficerów, mieli utrzymywać porządek na miejscu straceń. Jeden z podoficerów wciągnął na konia i usadowił przed sobą ośmioletniego chłopca, aby mógł lepiej widzieć to, co się będzie działo. Chłopcem był Bernard, syn mistrza kowalskiego Franciszka Lachmanna z ulicy Długiej. Ten sam Bernard, tak jak ojciec, został kowalem, swego czasu starszym cechu w Raciborzu. Do historii przeszedł też jako autor dziennika, w którym przedstawił różne zdarzenia z XIX-wiecznego Raciborza.
Na miejscu straceń wszyscy zatrzymali się w bezruchu. Kirasjerzy na swoich koniach starali się utrzymywać porządek i nie dopuszczać gapiów zbyt blisko skazańca. Ksiądz Bernard Weißer podszedł do stojącego na małym kopcu krzyża. Wszyscy nagle zamilkli. Duchowny zaczął mówić, ale nie było to kazanie, lecz raczej przemówienie. Życie skazańca, jego zły uczynek, nieuchronna kara, żal za grzechy i pokuta, to jego główne wątki. Mowa musiała być przejmująca, bo wiele kobiet płakało. Płakał także Antoni Blachetka nie mogący już żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. Tą przejmującą mowę wydano później drukiem, tak by wszyscy mogli doświadczyć zawartych w niej prawd.
W pewnym oddaleniu od krzyża stał fotel, na którym posadzono skazańca. Pomocnicy kata natychmiast wzięli się do roboty. Sznurami przywiązali ręce i nogi Antoniego do bocznych podparć. Sekretarz sądowy chłodno odczytał wyrok sądu za zamordowanie Bogu ducha winnej Helenki. Po tym do skazańca zbliżył się wysoki, barczysty mężczyzna z kapturem nałożonym na głowę. Był to kat z Pszczyny, bo nie było w tym czasie tutejszego. Raciborski kat Ignacy Wildner, którego mieszkanie znajdowało się przy ulicy zwanej „Katówką” (obecnie ulica Węglowa) zmarł na początku 1803 r., kiedy jego syn Jan nie ukończył jeszcze wszystkich nauk potrzebnych do wykonywania tego „brudnego” zawodu. Z tego powodu magistrat raciborski musiał się ratować katami z i importu.
Człowiek z czarnym kapturem na głowie stanął przed Blachetką trzymając oburącz wielki miecz oparty majestatycznie ziemię. Tak jakby miała to być przestroga dla innych potencjalnych zuchwalców. Za Antonim stanęli dwaj pomocnicy katy. Związali skazanemu włosy i trzymali wysoko nad głową. Ich mistrz, „przy ogólnym aplauzie”, wykonał jedno precyzyjne cięcie. Pomocnicy przenieśli fotel z ciałem Blachetki na skraj „katowki”. Tam była wykopana w ziemi jama, do której złożono ciało oraz odciętą głowę. Ksiądz Weißer odprawił ostatnie modły po czym dół natychmiast zasypano.
Paweł J. Newerla
Komentarze (0)
Aby dodać komentarz musisz być zalogowany