Raciborszczyzna w okresie zarazy 1848 roku cz. I
Przed 160 laty raciborzanie przeżywali straszne czasy zarazy - cholery i tyfusu - pisze Piotr Sput, raciborski historyk, autor szeregu szkiców, na co dzień nauczyciel w Zespole Szkół Mechanicznych, doktorant na Uniwersytecie Wrocławskim.
Górny Śląsk był w tamtym czasie obszarem, gdzie szybko rozwijał się przemysł. Rozwój ten nie szedł jednak w parze z rozwojem społecznym i awansem kulturowym. Cały zresztą Śląsk był w tamtym czasie areną napięć społecznych, z których najbardziej znanym było powstanie tkaczy śląskich w czerwcu 1844 roku. Wtedy to zrozpaczeni tkacze, którzy pracując w systemie nakładczym nie mogli za zarabiane pieniądze wyżywić swych rodzin, wszczęli rozruchy, które zostały stłumione przez wojsko. W ówczesnej Europie nieliczni już tkacze – chałupnicy nie byli w stanie konkurować z produktami wyrabianymi maszynowo, szczególnie angielskimi. Ich zarobki spadały od końca XVIII wieku, szczególnie po zniesieniu blokady kontynentalnej, którą nałożył na handel z Anglią Napoleon Bonaparte. O powstaniu tkaczy śląskich głośno było w całej Europie.
Należy wspomnieć, że Śląsk był w latach 40. najuboższą prowincją Prus. Sytuacja ta zmieniła się dopiero w latach 60. XIX wieku, kiedy to Śląsk, biorąc pod uwagę potencjał przemysłowy i rozwój ekonomiczny, znalazł się w czołówce prowincji pruskich. Na Górnym Śląsku zaś fatalną sytuację ekonomiczno-społeczną potęgowały zarazy, nieurodzaje, przestarzałe, patrymonialne stosunki na wsi, powodzie, słaby poziom wykształcenia szerokich rzesz ludności.
W latach 1830-1831 całość Górnego Śląska dotknęła epidemia cholery. Zaraza przywleczona została przez granice zaboru rosyjskiego, gdzie wojska rosyjskie tłumiły powstanie listopadowe. W wyniku funkcjonowania wojskowego kordonu granicznego, za pomocą którego władze pruskie uszczelniły granice z Kongresówką, spadły obroty handlowe, wzrosły ceny zbóż, co spowodowało znaczne zubożenie ludności. Od roku 1846, w wyniku katastrofalnie słabych zbiorów, zaczęto racjonować kartofle i zboża. Sytuację pogarszał fakt aneksji przez Austriaków, w wyniku stłumienia powstania krakowskiego, Wolnego Miasta Krakowa. Odbiło się to na zahamowaniu śląskiego handlu wschodniego (wyroby bawełniane i lniane, żelazne, towary kolonialne). W roku 1847 Górny Śląsk nawiedziła powódź. Na Raciborszczyźnie był to już 3 rok z rzędu, w którym Odra zalewała i niszczyła wiele upraw. Powódź spowodowała kolejny nieurodzaj, co pociągnęło za sobą epidemię tyfusu. Dotknięte nią zostały najbardziej powiaty pszczyński, rybnicki i raciborski. W samym powiecie raciborskim zachorowało na tyfus 6060 osób, z czego 1222 zmarło. Zaraza przyszła z zaboru austriackiego, z Galicji i trafiła na Górnym Śląsku na idealne warunki do rozprzestrzeniania się: biedę i głód oraz na osłabionych, niedożywionych i wycieńczonych mieszkańców. Tysiące ludzi głodowało, ceny zbóż wzrosły wielokrotnie, za worek żyta trzeba było zapłacić 13 talarów, za worek pszenicy 15 do 18 talarów. Setki dzieci pozostało bez rodziców. Raciborzanie założyli więc stowarzyszenie (Komitet Pomocy Sierotom), które zajęło się organizowaniem wszelkiej możliwej pomocy.
Proboszcz raciborskiej fary, ks. Franz Heide przyjmował biedne, wycieńczone sieroty, które przybywały do Raciborza z całej okolicy. Prócz żywności próbował im też zapewnić rodziny zastępcze. Jeździł więc z nimi w swe rodzinne strony, do Ząbkowic Śląskich i Kłodzka, szukając rodzin zastępczych. W jednej z zamożniejszych wsi wszyscy zebrani współczuli sierotom, nikt nie chciał ich jednak przyjąć pod swój dach. Wtedy jeden z chłopów zbliżył się, wskazał na małego chłopczyka i powiedział „Dajcie mi tego małego. Tam gdzie się wyżywi dwunastu, trzynasty też przeżyje”. Chłop ten miał bowiem 12 dzieci. O tych tragicznych dla naszych rodzinnych stron czasach pisał m.in. raciborzanin, dr Witaschek na łamach miesięcznika Der Ratiborer. Zachowały się również 2 anonimowe relacje, które zostały wydane w formie książkowej. Pierwszą z nich jest Hungerpest in Kreise Pless (Tyfus głodowy w powiecie pszczyńskim) która ukazała się w roku 1848 w Dreźnie. Druga zaś Die Hungerpest in Oberschlesien – Beleuchtung oberschlesischer und preussischer Zustände (Tyfus plamisty na Górnym Śląsku. Próba naświetlenia w odniesieniu do stosunków pruskich i górnośląskich) ukazała się w tym samym czasie w Mannheim. Na drugą pozycję składają się relacje wielu osób z okolic Bytomia, Gliwic, Wodzisławia Śląskiego, Lublińca, Pszczyny, Raciborza, Rybnika i Żor. Książka owa ukazała się w pierwszych miesiącach 1848 roku i, jak należy sądzić, poza cenzurą, która do marca działała sprawnie i z wielkim prawdopodobieństwem nie dopuściłaby takiej pozycji do druku. Czytamy w niej: Racibórz, 12.01.1848. Tyfus zwany też Nervenfieber (gorączka nerwowa) rozprzestrzenia się błyskawiczne w Raciborzu i okolicy. Jedną z pierwszych ofiar epidemii był lekarz wojskowy (w Raciborzu stacjonował wtedy duży garnizon pruski) dr Kies. Jego śmierć była dla mieszczan wielką stratą, dr Kies bowiem miał praktykę, z której korzystało bardzo wielu raciborzan oraz okoliczna ludność. Dr Kies zaraził się tyfusem spiesząc na pomoc choremu z okolic Raciborza. Chorował tylko 5 dni i zmarł. Najgorzej sytuacja wyglądała w małych miejscowościach, tam, gdzie nie było lekarza.
W niewymienionej z nazwy, małej wiosce pod Krzyżanowicami zachorwało nagle 26 osób i miejscowy ksiądz zdążył im tylko dać ostatnie namaszczenie. W samych Krzyżanowicach utworzono wokół 40 domostw, w których stwierdzono przypadki tyfusu, kordon sanitarny. Jeden z chorych, który znajdował się w ostatnim stadium chciał za pomocą brzytwy podciąć sobie gardło. Domownikom ledwo udało się wyrwać śmiertelnie choremu wspomnianą brzytwę. W czasie szarpaniny chory upadł na podłogę. Ale po chwili zerwał się, wyrwał z rąk osoby stojącej obok brzytwę i nim zdołano temu przeszkodzić, podciął sobie gardło. Skonał po chwili.
Nie lepiej wyglądała sytuacji po austriackiej stronie granicy. Zaraza grasowała tam z równą intensywnością jak na Śląsku pruskim i dziesiątkowała ludność. Co gorsza ofiarami tyfusu padali często lekarze śpieszący z pomocą chorym. W Ostrawie zmarło 2 lekarzy, w Chałupkach jeden. Właściciel ostrawskiej huty, baron Rothschild, który pomagał ludności jak tylko mógł, sprowadził z Wiednia lekarza, który w głównej mierze leczył pracowników huty, ale i nie tylko.
Doniesienia z Raciborza datowane na 14 stycznia 1848 relacjonują w ostrzegawczym tonie o rozprzestrzenianiu się choroby wokół Raciborza. Do 6 stycznia w Bieńkowicach i Bojanowie nie było żadnych objawów zarazy. Sytuacja zmieniła się raptownie 7 stycznia. W Bojanowie zachorowały pierwsze osoby i wkrótce zachorowała prawie cała miejscowa ludność. Kilka dni potem sytuacja powtórzyła się w Bieńkowicach. Autor relacji podkreśla, że rozprzestrzenianiu się choroby dużą winę ponosiła sama ludność, gdyż wielu chorych starano się leczyć domowymi metodami, ludność zaś była przyzwyczajona do tego, że lekarza wzywano zwykle w ostateczności, w tym wypadku zdecydowanie za późno. W wielu domach, tam gdzie większość domowników zachorowała, chorymi nikt nie był w stanie się opiekować, co zwiększało znacznie śmiertelność.
Jak zapisano dalej w relacji, jedna z osób na bieńkowickiej farze zachorowała na tyfus. Wezwano więc lekarza. Ludzie dowiedzieli się o tym i wkrótce na plebani, gdzie lekarz przyszedł pojawiło się sporo osób, prosząc o wizytę domową. Lekarz udawał się do kolejnych domów, ale ilość oczekujących i proszących o wizytę była ogromna. Już prawie w nocy, po kilkudziesięciu wizytach lekarz przerwał pracę, obiecując wrócić rano. Według jego relacji większość bieńkowiczan nie była dotknięta tyfusem, ale pomoc lekarska była w ich przypadku niezbędna, większość chorych była bowiem bardzo osłabiona i niedożywiona, i choroba bez zażycia odpowiednich lekarstw mogłoby się skończyć dla chorych śmiercią.
Bieńkowicki proboszcz Marcinek miał w owym czasie ręce pełne roboty. Codziennie musiał zaopatrywać w ostatnie namaszczenie kilkunastu, w jeden dzień nawet 31 parafian. Najgorzej plaga dotknęła mieszkańców Bojanowa. Była to wówczas bardzo uboga wioska, jej mieszkańcy wegetowali w rozpadających się chałupach, bez szczelnych drzwi i okien, co powodowało, że w środku panowała wilgoć i chłód. Wielu z tych biedaków nie miało nawet wystarczająco dużo opału, aby ogrzać swe domy. Tylko chorzy mieli miejsce do leżenia i to nie wszyscy. Co gorsze, nawet po wyleczeniu ludność cierpiała nędzę i głód. Jak wspomniałem wcześniej, od kilku już lat nieurodzaje powodowały, że w całych regionach Górnego Śląska ludzie nie mieli nic do jedzenia, byli zdani na pomoc okolicznej szlachty i organizacji charytatywnych.
28 stycznia raciborzanie z niepokojem obserwowali rozwój zarazy. Grasowała ona we wspomnianych miejscowościach: Krzanowicach, Bieńkowicahc i Bojanowie. W pierwszej z wymienionych miejscowości zaraza powoli ustępowała, natomiast w dwóch pozostałych sytuacja była poważna. Od 6 stycznia umarło tam już 40 osób i co gorsze zmarłych ciągle przybywało. Ofiarami zarazy padli też dwaj okoliczni proboszczowie: Drost w Rogowie i Jaroszek w Gorzycach Wielkich. Obydwaj byli w sile wieku, ok. 40 roku życia.
Autor relacji wysłał listy do komitetu pomocy ofiarom zarazy, który działał we Wrocławiu z prośbą o natychmiastową pomoc. Pomoc przyszła, ale była oczywiście kroplą w morzu potrzeb. Lekarze z Wrocławia udali się też z pomocą, jeżdżąc od miejscowości do miejscowości i próbując ratować chorych. Świadczy o tym list, w którym swe przeżycia opisuje wrocławski lekarz, dr Künzer. Pisze w nim „...Dzisiaj byliśmy w dwóch miejscach. Jaka straszna nędza! Coraz straszniejsze jej obrazy przemykają mi przed oczyma. Z worem pełnym żywności na plecach i torbą z herbatą, solą, drewnem i innymi rzeczami wychodzimy skoro świt do chorych i wędrujemy tok do wieczora, wracając późno do naszych kwater. W niektórych domostwach czekają na nas nieopisane sceny, taj jak np. w Radlinie, gdzie w jednej chatce leżało, czekając na śmierć, 18 osób. Nikt nie zajmował się nimi a sołtys zabronił komukolwiek zbliżać się do domu. Chorzy nie mieli jedzenia, wody, opału, leżeli cierpliwie czekając na koniec. Jak ich zobaczyliśmy, natychmiast zatroszczyliśmy się o nieszczęśników, daliśmy im jeść, rozpaliliśmy ogień, chorzy otrzymali lekarstwa. I nagle ci prawie umarli ożyli, Dzieci wyciągały spragnione, proszące o wodę języki, matki patrzyły na nas szczęśliwymi w tym momencie, głęboko wdzięcznymi oczyma, chorzy, chociaż wielu już w malignie, obejmowali nas i całowali serdecznie, wierząc, że to niebiosa zsyłają im pomoc i w takim razie doznali łaski bożej i przez nią będą uratowani od śmierci. Tak zachowują się i dziękują tutejsi, dobrzy z natury ludzie.
Nasza tutaj działalność jest bardzo ciężka, padamy ze zmęczenia, głodujemy, cierpimy chłód, ale jesteśmy nieskończenie szczęśliwi i z nikim na świecie nie zamienilibyśmy naszej obecnej działalności. Przy wystarczającej ilości żywności, pieniędzy a przede wszystkim modlitwy, będziemy się starali z pomocą boską uratować wszystkich, których się da. Wydaje się nam, że Bóg dokonuje dla nas cudów. Kiedy bowiem wieczorem zasypiamy śmiertelnie zmęczeni daje nam błogi sen, rano zaś czujemy nowe, niepojęte siły do pracy, a na dokładkę znajdujemy też ryż, mięso, chleb i pieniądze, które nie wysychającym strumieniem napływają do nas od ludzi dobrej woli”.
W tym samym czasie proboszcz raciborskiej fary Franz Heide apelował do wszystkich ludzi dobrej woli, do tych, którzy mają współczujące serce, którzy nie zamykają swych uszu na wołanie chorych i cierpiących. Wszelkich możliwych darów potrzebował komitet pomocy ofiarom zarazy, który działał w powiatach rybnickim i pszczyńskim. Heide zamieszczał apele o pomoc w gazetach wrocławskich, raciborskim Anzeigerze oraz w periodyku kościelnym Schlesisches Kirchenblatt.
9 lutego zaraza zaczęła rozprzestrzeniać się w Raciborzu. Zachorowań nie było co prawda jeszcze zbyt dużo i nikt nie umarł, ale za to w podraciorskich wówczas jeszcze miejscowościach: Starej Wsi i Ostrogu zaraza wybuchła z pełną siłą. Zamknięto tam szkoły, ilość zachorowań i zmarłych wzrastała zastraszająco, ludzie pozamykali się w domach, miały miejsce pierwsze objawy paniki z jednej strony i rezygnacji z drugiej. Tylko 9 lutego miejscowy proboszcz otrzymał wiadomości o 6 zmarłych osobach. Jeden z ciężko chorych zagubił się. Według relacji jego żony wstał nagle z łóżka i wyszedł, pomimo oporu małżonki, z domu. Nie odnaleziono go jeszcze. Żona zwróciła się po pomoc do sąsiadów, którzy gruntownie przeszukali okolicę. Odnaleziono ślady gołych stóp nieszczęśnika, które prowadziły do Odry. Prawdopodobnie w jej nutach chory zakończył życie.
Wspominałem już o wielkiej biedzie, która panowała już od kilku lat na Raciborszczyźnie i w okolicznych powiatach oraz o przyczynach tego stanu rzeczy. W Raciborzu sytuacja nie była dużo lepsza jak w okolicznych wioskach o czym świadczy odezwa raciborskiego burmistrza Schwarza, którą zamieszczono w 4 numerze najstarszej raciborskiej gazety Allgemeiner Oberschlesischer Anzeiger. Nagłówek brzmiał: „Obwieszczenie i prośba”. Nasz burmistrz, który bardzo zasłużył się dla naszego miasta, ale o tym kiedy indziej, stwierdzał w nim, że w przeciągu ostatniego roku drastycznie wzrosły ceny żywności w Prusach, szczególnie zaś w dotkniętym różnymi plagami Górnym Śląsku. Szczególnie w zimie wzrasta zastraszająco liczba osób, które nie mając stałej pracy, popadają w skrajną biedę i potrzebują pomocy. Niestety sytuację taką wykorzystują różne indywidua, które za pomocą żebraniny i innych zabiegów wykorzystują dobroć i chęć pomocy mieszkańców miasta i postępują w sposób nieprawny szkodliwy i karalny. Niektórzy rodzice np. zamiast wziąć się do pracy, posyłają swe dzieci na żebry. Dzieci owe zamiast chodzić do szkoły wałęsają się po ulicach. Co gorsze, do miasta przybywają rzesze żebrzącej ludności z okolicznych miejscowości, która zalewa po prostu miasto. Datki i dary raciborzan, które wspomniani ludzie otrzymują powodują, że do miasta zjeżdża się coraz więcej żebraków, którzy idąc na łatwiznę, zamiast pracować wolą żebrać.
Burmistrz prosi w dalszej części pisma o pomoc mieszkańców, ale w zorganizowany sposób. Jak podkreśla konieczne jest zorganizowanie miejskiego ośrodka pomocy najuboższym, który to będzie koordynował wszelkie poczynania. Konieczne jest też regularne zbieranie pieniędzy, bowiem asygnowana przez władze miejskie co miesiąc pomoc w wysokości 160 talarów nie starcza absolutnie na pokrycie wszystkich potrzeb. Burmistrz przedstawił też, ujęty w punktach, plan postępowania. Czytamy w nim: Należy sporządzić listy osób, które muszą być wspomagane, określić ich ilość, miejsce zamieszkania, kiedy już pomoc otrzymywały, jakie rzeczy potrzebują. W celu kontroli zbieranych danych postała już specjalna komisja, która obradowała w ratuszu codziennie prócz niedziel i świąt w godzinach od 11°° do 12°°. Komisja owa będzie rozpatrywała sprawy mieszkańców miasta, zaopatrywała ich w pieniądze lub żywność, pomagała w znalezieniu pracy. Potrzebującym pomocy spoza Raciborza należy również udzielić pomocy, ale ostrzegać zarazem, że żebranie w mieście jest pod karami policyjnymi zabronione.
W celu skierowania wszystkich potrzebujących do komisji sporządzono specjalne blaszane marki, o różnej cenie, poczynając od 1 feniga, które każdy pragnący pomóc biednym może kupić. Marki owe należy zamiast pieniędzy czy żywności dawać biednym i kierować ich do komisji w ratuszu. Komisja będzie sprawdzać dane przychodzących, porównywać z posiadanymi listami i zaopatrywać w potrzebne rzeczy. W ten sposób wyeliminowane zostaną nadużycia, które były dotychczas na porządku dziennym.
Wszyscy urzędnicy policji w mieście zostali poinstruowani o tym, jak mają traktować żebrzących. Wszystkich należy kierować do ratusza, gdzie zajmie się nimi wspomniana wyżej komisja. Żebranina po domach, przy targu, kościołach jest zabroniona. Żebracy spoza Raciborza muszą być wysyłani do swoich miejsc zamieszkania i instruowani gdzie mogą znaleźć pomoc. Policja będzie w tej operacji wspomagana przez dodatkowych 2 urzędników i będzie postępować, z racji na nadzwyczajną sytuację, bardzo delikatnie i wyrozumiale. Na końcu burmistrz Schwarz wyrażał nadzieję, że wszystkie podjęte działania przyniosą pozytywne skutki i poprawią sytuację, zarówno biednych i żebrzących jak i mieszkańców miasta. Aby jednak zrealizować wszystkie zamierzenia burmistrz podkreślał wyraźnie, że potrzebna jest znaczna pomoc finansowa mieszkańców, na co bardzo liczy. Pojedyncze egzemplarz odezwy, w cenie 1 grosza srebrnego, można było kupić w redakcji raciborskiego Anzeigera. Uzyskane w ten sposób pieniądze zasilały fundusz dla biednych.
Piotr Sput c.d.n.
Ikonografia
Śląsk był w połowie XIX wieku obszarem, gdzie szybko rozwijał się przemysł. Rozwój ten nie szedł jednak w parze z rozwojem społecznym i awansem kulturowym. Stan taki powodował, że był on w tamtym czasie areną napięć i niepokojów społecznych, z których najbardziej znanym było powstanie tkaczy śląskich w czerwcu 1844. Ilustracja z jednej z gazet przedstawiająca sceny z roku 1844.
Ogłoszenie w Anzeigerze informujące o założeniu Komitetu Pomocy Sierotom, który zajął się organizowaniem wszelkiej możliwej pomocy ofiarom tyfusu. W roku 1847 Górny Śląsk nawiedziła powódź. Spowodowała ona kolejny już rok nieurodzaju, co pociągnęło za sobą epidemię tyfusu. Dotknięte nią zostały najbardziej powiaty pszczyński, rybnicki i raciborski. W samym powiecie raciborskim zachorowało na tyfus 6060 osób, z czego 1222 zmarło. Tysiące ludzi głodowało, ceny zbóż wzrosły wielokrotnie, za worek żyta trzeba było zapłacić 13 talarów, za worek pszenicy 15 do 18 talarów. Setki dzieci pozostało bez rodziców. Właśnie nimi zajmował się powstały komitet.
Komentarze (0)
Aby dodać komentarz musisz być zalogowany