Niezapomniane powojenne czasy...
Lato 2014 roku było mokre i kapryśne. Szczególnie w sierpniu, w ciągu dnia potrafiło kilka razy padać, naprzemian z piękną, słoneczną aurą. Było to utrapienie dla rolników, bo żniwa przypominały bardziej rosyjską ruletkę niż normalne, zaplanowane roboty. Podobnie było z turystami, który nie tylko nie wiedzieli jak się ubrać, ale i dokąd pojechać.
W wojnowickim pałacu wszystko toczyło się w miarę normalnie, szczególnie jeśli chodzi o imprezy we wnętrzach. Z plenerowymi bywało różnie. Mimo parasoli i namiotów kilka razy burza przegnała gości do środka, gdzie przy kominku w sali myśliwskiej odbywało się "rytualne" suszenie.
W to piątkowe popołudnie, na które dwie zaprzyjaźnione pary podające się za miłośników starych zamków i pałaców zamówiły sobie piknik, pogoda dopisywła. Przynajmniej do czasu.
Trafili we właściwe miejsce, bo właściciel wojnowickiego pałacu też się do takich zalicza, a ludzie połączeni wspólną pasją są dla siebie zawsze życzliwi i otwarci. Nie raz już gościli w Wojnowicach wszelkiej maści pasjonaci historii, właściciele portali turystycznych i poszukiwacze skarbów...
O umówionej godzinie przyjechały dwa porządne kampery. Trochę wydawało się dziwne, że ludzie z Wrocławia mają auta na holenderskich znakach, w dodatku z wypożyczalni. No cóż, takie czasy. Ludzie mówią, że są z Wrocławia, a mieszkają na Wyspach Brytyjskich, albo w Niemczech. Może zatem i ci Wrocławianie mieszkają już dawno w Holandii, ale nadal czują więź z tym miastem...
Naturalnie, biesiada - jak to w gronie fanów historii - odbyła się z udziałem właściciela pałacu z małżonką. Było bardzo ciekawie, wesoło i przyjemnie. Niewiele po godzinie 23. wszyscy poszli spać, bo i w pałacu sobota zapowiadała się pracowicie, a i turyści mieli bogate plany wyjazdowe. Sprawiali też wrażenie zmęczonych po całym dniu wojażowania.
Około 2.30 w nocy przyszła gwałtowna burza, z mocnym wiatrem i ulewnym deszczem. Błyskawice co chwila rozświetlały okolicę, zaś proste przeliczenie ilości sekund jaka upływa między błyskiem a grzmotem pioruna pomnożone przez 300 m wskazywało na jakieś 1200 - 1500 m do miejsca gdzie uderzały pioruny. Gdzieś w okolicy uszkodzona została sieć energetyczna, a brak zasilania zawsze powoduje w pałacowej instalacji wzbudzanie alarmu. Syrena wyje zwykle kilka minut i się wyłącza, ale nie sposób się nie obudzić.
Gdy już nieznośne wycie ucichło i wydawało się, że nic już nie zakłóci dalszego snu, zza okien sypialni doszedł potężny, głuchy huk. Mieszkańcy pałacu słyszeli taki odgłos już nie jeden raz - zawsze pochodził od walącego się drzewa, co w starym parku zdarza się niestety niemal każdego roku. No, jeszcze tylko tego trzeba nam było. Właściciel pałacu szybko coś na siebie narzucił, wziął latarkę i poszedł zobaczyć co się przewróciło, czy nie uszkodziło ogrodzenia, albo i nie daj Boże nie zrobiło krzywdy gościom w parku.
Wychodząc tylnym służbowym wyjściem, skierował swe kroki w stronę zaparkowanych na na krańcu łąki samochodów campingowych. Zaraz jednak zauważył, że na trawie leży ostania już, czwarta odnoga starego buka. Na szczęście niczego nie uszkodziła.
Co ciekawe, wszystkie światła w kamperach były pogaszone. Czyżby aż tak twardo spali ? Przecież nie tylko pioruny, ale przede wszystkim huk padającego drzewa obudziłby nawet umarłego. Kto by wytrzymał by nie sprawdzić co się stało. Ludzie są różni - pomyślał - gdy nagle w odległości około sześćdziesiąt metrów w prawo, przy murze spostrzegł migające światła. To już było całkiem dziwne. Zgasił latarkę i ostrożnie zaczął się zbliżać do tego miejsca.
Kiedy przez nikogo nie zauważony podszedł na jakieś dwadzieścia metrów, wszystko stało się jasne. "Goście" ciężko i metodycznie pracowali przy murze. Najpierw wykopali i odłożyli na bok korzenie oplatającego go wiciokrzewu, a następnie kopali dół, długi na jakieś dwa metry i szeroki na co najmniej metr.
- Cholera, oni kopią grób. Ale dla kogo ? Przecież przyjechali we czworo i widzę ich czworo. Może przywieźli trupa ze sobą, a całe to zamiłowanie do pałaców to tylko dla zmylenia otoczenia?
Myśli obserwatora kłębiły się w szalonym tempie...
Musieli tu spędzić już ze dwie godziny, bo kupa ziemi wokół wykopu była imponująca. Prawdę mówiąć, to najpewniej w ogóle nie położyli się spać i zaraz po upewnieniu się, że w pałacu pogaszone zostały ostatnie światła wzięli się do roboty.
Po dłuższej chwili odłożyli łopaty, wzięli w ręce jakieś urządzenia i zaczęli badać wykop. To był georadar oraz wykrywacz metali. Co za ulga. Wersja z trupem na szczęście odpada...
W takim razie czegoś szukają. Ale czego i dlaczego akurat w tym miejscu?
Najwyraźniej jednak nie mieli szczęścia. Ciągle nic i nic. Z przyciszonych rozmów wynikało że to musi być to właściwe miejsce i żadne inne nie wchodzi w rachubę. Na wszelki wypadek, jeden z poszukiwaczy raz jeszcze poszedł liczyć filary muru aż pod bramę północną.. Stwierdził kategorycznie, że nie ma błędu. Kopią dokładnie między 60 a 61 filarem od strony zachodniej, tak jak na rysunku...
Obserwatorowi zrobiło się już zimno, ale nawet jak by miał zamarznąć, za żadne skarby nie odmówiłby sobie zobaczenia "spektaklu" do końca... Na wszelki wypadek nagrał też komórką kilka filmików, szczególnie w momentach gdy głośniej dyskutowali.
Koło czwartej trzydzieści posypały się siarczyste przekleństwa. Dokopali się do biegnącej w tym miejscu głównej rury kanalizacyjnej z pałacu, pochodzącej najdalej z lat sześćdziesiątych XX wieku. Wniosek oczywisty, bo dopiero w tym okresie zaczęto wykonywać rury kanalizacyjne z betonu. Wcześniej stosowano kamionkowe, albo murowano z klinkierki. Na dodatek po dokładniejszym rozgarnięciu pnączy okazało się, że akurat ten fragment muru jest wykonany bardzo niechlujnie, zupełnie inaczej niż wszystkie sąsiednie. "Socjalistyczni" budowlańcy nie bawili się w subtelności, koparka zwaliła mur i wykonała wykop pod główną rurę, a potem ją zasypała "jak leci".To by wyjaśniało skąd w ziemi tyle gruzu. Stało się jasne, że jeśli było coś do wykopania w tym miejscu, to zostało już wykopane. I to pół wieku temu. Po prostu niewiarygodny casus pascudeus - odcinków muru między filarami jest od strony zachodniej z osiemdziesiąt, a oni musieli poprowadzić kanalizację akurat pod tym jednym...
Zasypując wykop cały czas klęli niemiłosiernie. Na koniec dół zamaskowali pnączami i ruszyli w kierunku wozów. Byli tak rozgrzani i spoceni, że aż się świecili. Nie wiadomo czy bardziej ze zmęczenia, czy ze złości...
Już o siódmej trzydzieści powitał ich uśmiechnięty właściciel pałacu i obwieścił, że w podziękowaniu za wczorajszą gościnę zaprasza " miłych gości" na śniadanie. Oni też udawali radosnych i wyspanych, więc zaproszenie "z ochotą" przyjęli.
Po dobrym śniadaniu, jako niespodziankę, zaproponował im obejrzenie krótkich materiałów filmowych z prowadzonych niegdyś na terenie pałacu poszukiwań "skarbów". To akurat przyjęli z entuzjazmem.
Szybko jednak okazało się, że wyświetlane są filmiki nakręcone ostatniej nocy...
Zrobiła się sztywna i nerwowa atmosfera. Właściciel pałacu przemówił do nich konkretnie:
- Proszę państwa, ponieważ nic nie znaleźliście i w gruncie rzeczy jedynie nadużyliście naszej gościnności, będzie fair jeśli w zamian za to, że ja nikomu nie zgłoszę przypadku ewidentnie sprzecznych z prawem poszukiwań, w dodatku na prywatnym terenie - wy opowiecie mi całą historię: kto, co, gdzie, kiedy, skąd i dlaczego? Rozumiem, że wobec braku "skarbu", rzecz nie jest warta by mnie i mojej rodzinie przytrafiło się coś złego. Na wszelki jednak wypadek informuję, że kopie filmików i dodatkowe informacje są już "w chmurze", a dostęp do nich ma zaufana osoba. Gdybyście natomiast chcieli prysnąć bez pożegnania, nie otworzycie naszej ciężkiej bramy bez pilota, a ręczne otwieranie jest zablokowane. Nie wyjedziecie autami. Nagłośnienie takiej spektakularnej wpadki nie jest zresztą ani wam ani mnie do niczego potrzebne . Po co więc robić sobie wzajemnie kłopoty ?
Po krótkiej naradzie zdecydowali się mówić.
Historia była następująca:
Zaraz po wojnie, gdy tylko z wojnowickiego pałacu wyprowadził się sowiecki batalion weterynaryjny, zorganizowano tu szkołę dla młodych aktywistów PPR, którzy mieli w niedalekiej przyszłości być filarem kadr kierowniczych młodego państwa. Kursantów ulokowano w specjalnie na tę okazję zmontowanych barakach, których elementy przypłynęły z Kanady jako dary dla odbudowującego się kraju. Wśród nich był dziadek pana Piotra, jednego z przyłapanych tej nocy eksploratorów, Stanisław. Ponieważ była to szkoła elitarna, a program nauczania tajny, kontakty z miejscową ludością były bardzo ograniczone. Nie chodzili na wiejskie zabawy, nie spacerowali po wsi, ani nawet nie jeździli do Raciborza, a przecież byli to młodzi chłopcy, zaś w tym wieku krew nie woda. Nic więc dziwnego, że młody Staszek chętnie zaprzyjaźnił się z jedną miłą, młodziutką, kucharką. Trzeba przyznać, że miał farta. Wszyscy mu zazdrościli, a on już wkrótce swoją kwaterę w baraku odwiedzał tylko po to by zmienić ubranie i uczyć się. Noce natomiast poświęcał na miłosne schadzki ze swoją Zosią, która zajmowała maleńki pokoik, dawną służbówkę na I piętrze pałacu. Wraz ze swoją oblubienicą, prócz zamiłowania do miłosnych harców, odkryli w sobie wspólną pasję do poszukiwania skarbów. Szczególnie w piwnicach i na strychu.
Gdy już turnus szkoleniowy miał się ku końcowi, szczęście się do nich uśmiechnęło. Pod podłogą na strychu znaleźli niemały, obity blachą, kuferek z biżuterią. Miłość do władzy ludowej okazała się jednak mniejsza niż do znalezionej biżuterii i na wszelki wypadek nie zgłosili znaleziska przełożonym. Pojawił się jednak kłopot. Zakochana dziewczyna namawiała go by razem uciekli, a "skarb" spieniężyli i urządzili swoje rodzinne gniazdko. Dziadek był co prawda zakochany, ale nie aż tak by zaraz się żenić. Miał dopiero dwadzieścia jeden lat i wielkie ambicje co do swojej przyszłości w aparacie władzy.
Którejś nocy po prostu zakopał drogocenny kuferek, a gdy tylko uzyskał świadectwo ukończenia kursu, zniknął bez pożegnania. Znaleziska i tak nie miałby gdzie zabrać, więc postanowił że jak się już kiedyś urządzi to po niego wróci. Próżno Zosia starała się odnaleźć swego ukochanego (i cenną skrzynię) - wszystkie dane osobowe były tajne...
Dlaczego dziadek nigdy nie wrócił po skarb ? Po kursie poszedł na studia, ukończył szkołę agentów wywiadu, całe lata przebywał za granicą. Jak wrócił, ożenił się w Warszawie i piastował jakieś ważne stanowisko. Nigdy jakoś nie było mu po drodze by wrócić do Wojnowic, tym bardziej że działał tu już w najlepsze szpital. W latach osiemdziesiątych przeszedł na emeryturę, owdowiał, a lata stresującej pracy odbiły sie na jego zdrowiu. Z jedynym synem nie miał za dobrych kontaktów, ale za to wnuka wielbił całym sercem. Spędzali razem wiele czasu i tak naprawdę to chyba dopiero przy wnuku spełniał się jako ojciec. Jesienią 2010 roku, mając 85 lat, zawezwał do siebie trzydziestoletniego już mężczyznę i powiedział, że jego życie powoli dobiega końca. Oznajmił ukochanemu wnukowi, że u notariusza K. jest dla niego koperta po którą ma się zgłosić po jego śmierci. Jest w niej testament oraz ...coś jeszcze.
Zmarł wiosną 2014 roku.
Tym "czymś jeszcze" okazała się dokładna mapa z opisem miejsca ukrycia kuferka oraz długi list opowiadający całą tę historię. Na stare lata Dziadek stał się sentymentalny, bo napisał że przez całe życie bolało go, że tak brzydko potraktował chyba jedyną kobietę która naprawdę go kochała...
Zbigniew Woźniak
Komentarze (0)
Komentarze pod tym artykułem zostały zablokowane.