Jeden z trzystu szesnastu. Od żołnierza tułacza do żołnierskiej legendy, czyli niezwykła historia porucznika Eugeniusza Chylińskiego cz. 2
Był jednym z legendarnych cichociemnych – żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, spadochroniarzy Armii Krajowej, którzy po specjalistycznym przeszkoleniu na Wyspach Brytyjskich zostali drogą powietrzną desantowani do okupowanej Polski, by kierować konspiracją i dywersją wymierzoną w okupantów oraz organizować ruch oporu. Jego życie to gotowy scenariusz filmowy. 19 marca mija 102 rocznica urodzin porucznika Eugeniusza Chylińskiego ps. Frez, kawalera Srebrnego Krzyża Orderu Virtuti Militari , którego powojenne losy dożywotnio związane były z Ziemią Raciborską – pisze Andrzej Tomczyk w drugiej części opracowania o „raciborskim” cichociemnym*.
SŁUŻBA W POLSCE
"To był kontakt z wolnością. Kto nie przeżył upokarzającej klęski broniącej się Ojczyzny i poniżenia niewoli, ten nie może odczuć radości, jaką dawał każdy błysk przysłany nam samolotem z wolnego świata" - wspominał po latach Stanisław Jaszczuk, żołnierz Batalionów Chłopskich. To żołnierze tej formacji, pochodzący z Czajkowa, Rudy Wolińskiej i Wodyń organizowali odbiór zrzutów lotniczych na placówkę noszącą konspiracyjny kryptonim "Smok", położoną między Wolą Wodyńską a Helenowem nieopodal Siedlec. Od czerwca 1940 roku szefem placówki odbiorczej był plutonowy Błażej Szostek, ps. Smukły.
Zanim jednak doszło do zrzutu, należało wykonać mnóstwo zadań po obu stronach: brytyjskiej, nadawczej i polskiej-odbiorczej. Niezwykle istotną rolę w procesie organizacji lotu na terenie Wielkiej Brytanii i jego odbioru w Polsce odgrywała łączność radiowa. Była to łączność jednostronna, polegająca na odbieraniu umówionych sygnałów nadawanych przez radiostację BBC. Ten oryginalny system szyfrujący nosił nazwę "Jodoform". Polegał on na potwierdzeniu zamierzonego lotu przez podanie określonego kodu w polskiej audycji BBC o godz. 13.45. Tajnym sygnałem była umówiona piosenka nadana na zakończenie audycji. Musiała ją jednak poprzedzić specjalna zapowiedź spikera. Zwracał się on mianowicie do słuchaczy słowami: "Na zakończenie nadajemy piosenkę..." podczas gdy we wszystkich innych audycjach ostatnie jego słowa brzmiały : "A teraz chwila muzyki polskiej...". Po odebraniu hasła ogłaszano stan pogotowia dla placówek odbiorczych w ustalonych wcześniej punktach zrzutowych. Inna piosenka nadawana w audycji nocnej ( 23.15 ) była sygnałem dla placówek odbiorczych, że samoloty wystartowały i nie zawróciły do bazy, a zatem zrzut jest wysoce prawdopodobny. W czasie audycji nadawano wiele melodii i piosenek, które jednak nie miały żadnego umownego znaczenia. Były to melodie tzw. "pokrywkowe" i mieszano je z "umownymi", by utrudnić rozszyfrowanie kodu. Nazwę (kryptonim) placówki, na którą miał być dokonany zrzut, przekazywano za pomocą tzw. "kaczek". Były to umowne 3-cyfrowe liczby, które podawał spiker podczas audycji zawierających komunikat specjalny. Dla zmylenia nasłuchu niemieckiego wymieniano je pośród innych cyfr. "Umowne" liczby odpowiadały poszczególnym placówkom odbiorczym, które w danym czasie wyznaczone były do czuwania. W przypadku konieczności odwołania lotu (np. z powodu niesprzyjającej pogody) spiker otrzymywał w studio telefoniczny sygnał z lotniska i na tej podstawie nadawał na zakończenie audycji inną piosenkę. Dla placówki odbiorczej w kraju oznaczało to odwołanie zamierzonego lotu.
W 24.03.1943 roku, punktualnie o godz. 13.45 spiker radia BBC, porucznik Czesław Halski, wypowiedział tak wyczekiwane każdego dnia słowa: Na zakończenie nadajemy piosenkę... Tym razem była to popularna melodia biesiadna pod tytułem "Cyraneczka nie ptak", co wywołało ogromną radość u pełniącego nasłuch radiowy Henryka Gąsowskiego ps. "Jan" i wśród pozostałych czuwających żołnierzy placówki odbiorczej "Smok" z okolic Woli Wodyńskiej, którzy wśród nadawanych kaczek rozpoznali kod swojej placówki. O godz. 23.15 w eter popłynęła kolejna melodia, tym razem był to utwór Podkóweczki, dajcie ognia. Oznaczało to, że samolot ze skoczkami i sprzętem wystartował i jest już w powietrzu. Na ziemi zapanowało ogromne poruszenie. Plutonowy "Smukły" zarządził wymarsz plutonu na pole zrzutowe, które nazywano "Lotniskiem" - była to duża polana niedaleko Helenowa. Miejsce było starannie wybrane - bliskość lasu ułatwiała doraźne ukrycie sprzętu i ludzi tuż po zrzucie, a biegnące nieopodal drogi ułatwiały szybki "odskok" po wykonaniu zadania.
Czuwające na zrzutowisku kilkuosobowe patrole miały za zadanie odnaleźć i załadować zrzucone zaopatrzenie i przeprowadzić jego ewakuację do specjalnie w tym celu przygotowanych miejsc tymczasowego ukrycia. O bezpieczeństwo operacji dbali uzbrojeni żołnierze ubezpieczenia zewnętrznego (rozmieszczeni w odległości nawet do kliku kilometrów od zrzutowiska) oraz wewnętrznego (w obrębie bądź nieopodal pola zrzutowego do jego ochrony bezpośredniej).W lesie ukryto podwody przygotowane do załadunku i wywiezienia zrzuconych z samolotu zasobników z bronią i amunicją ( było to zazwyczaj kilka ton karabinów, pistoletów, min przeciwpancernych, amunicji, materiałów opatrunkowych, materiału wybuchowego oraz tzw. gwoździ, czyli metalowych tub wypełnionych pieniędzmi i specjalnie zabezpieczonej hasłem numerycznym puszki z pocztą dla kuriera Komendy Głównej), rozstawiono czujki zabezpieczające od strony Helenowa, Młynek, Oleśnicy i Wodyni. Na zrzutowisku szesnastu żołnierzy utworzyło krzyż z latarek elektrycznych, które trzymali w lewych dłoniach - 10 żołnierzy tworzyło jego trzon, a po trzech lewe i prawe ramię. Niebawem, koło 1. w nocy, od północnej strony nadleciał samolot Halifax, przeleciał nad zrzutowiskiem i po wymianie potwierdzających sygnałów świetlnych z obsługą zrzutowiska zawrócił, by dokonać zrzutu. Najpierw poleciały zasobniki ze sprzętem, potem, nad otworem w podłodze samolotu usiedli skoczkowie w ustalonej wcześniej kolejności.
- Trzy spadochrony wyglądały inaczej niż pozostałe - wspominał po latach Stanisław Jaszczuk - bo byli do nich podczepieni ludzie. To byli nasi cichociemni.
Zrzut odbył się bardzo precyzyjnie w obrębie zrzutowiska, ale problem rozpoczęły się już w chwilę po wylądowaniu skoczków. Otóż jeden z żołnierzy z placówki odbiorczej, zapewne podekscytowany tym, co przed chwilą rozegrało się nad jego głową, zapomniał... odzewu na hasło podane przez cichociemnego! W takiej sytuacji rozkaz mówił wyraźnie: "Strzelać do niezidentyfikowanego celu". Tylko dzięki przytomności umysłu "Smukłego" nie doszło do strzelaniny, a na hasło podane przez skoczka: "Karabin" padł odzew "Kraków". Zanim cichociemni utonęli w objęciach szczęśliwych żołnierzy zrobili to, o czym marzyli przez ostatnie lata i co tylekroć czynili w swoich myślach: ucałowali polską ziemię, którą, jak porucznik Chyliński, opuścili w czasie wrześniowej pożogi 1939 roku i do której tak bardzo chcieli powrócić. Na miejscu, w ramach nowostworzonej legendy, skoczkowie otrzymali nowe kennkarty, które były wystawione na fikcyjne, lecz nie przypadkowe nazwiska, po czym zostali odprowadzeni na tzw. melinę, która znajdowała się w miejscowości Budy, na terenie gospodarstwa Bolesława Komara. Tam znajdowali się pod opieką sołtysa Józefa Śledzia i jego synów, Józefa, Stanisława i Mieczysława. Pozostali wtajemniczeni w akcję zrzutowo-odbiorczą ukryli dziewięć kontenerów z bronią i amunicją, każdy ważący ponad 300 kg i kilka mniejszych zasobników z umundurowaniem, opatrunkami i mniejszym sprzętem wojskowym, każdy po ok. 250 kg. Miejsce ukrycia wyznaczono w lesie, na polanie należącej do Stanisława Lewandowskiego ps. Wierzba. Po ukryciu zrzutu polana została zaorana i obsiana łubinem, a "skarbu" całą dobę pilnowali uzbrojeni strażnicy. Porucznik Eugeniusz Chyliński przekazał dowódcy placówki zaszyte w skórzanych pasach 980 000 dolarów oraz pocztę - wszystko to odrębnym kanałem miało być dostarczone do Komendy Głównej AK w Warszawie. Ze względu na obawy gospodarza o dekonspirację, cichociemni zostali przeprowadzeni do Woli Wodyńskiej, do Piotra Noconia, który wraz z całą rodziną także działał w konspiracji. Po tygodniu skoczkowie udali się do Oleśnicy, skąd wciąż ubezpieczani przez "ochronę" autobusem dojechali do Siedlec. W trakcie tej podróży po raz pierwszy weryfikacji poddane zostały ich kennkarty - kontrolujący skoczków żandarmi niemieccy nie znaleźli niczego podejrzanego w doskonale podrobionych dokumentach.
Z Siedlec porucznik Eugeniusz Chyliński udał się do Warszawy, do jednego ze wskazanych lokali kontaktowych ( był to zapewne jeden z dwóch funkcjonujących wówczas lokali położonych albo przy ul. Marszałkowskiej 94/6, albo przy Al. Niepodległości 245/52), gdzie opieką objęła go "ciotka", czyli zaprzysiężona członkini Referatu Ewakuacji Personalnej Armii Krajowej "Ewa-Pers" (później "Import"). Porucznikiem Chylińskim prawdopodobnie opiekowała się Michalina Wieszeniewska ps. "Antosia".
- "Ciotka" prowadziła do pierwszego "gorącego" konspiracyjnego mieszkania, zaopatrywała w pierwsze fałszywe dokumenty, uczyła abecadła konspiracyjnego życia w okupowanej Warszawie. Jednemu pomogła w pozbyciu się strachu odbierającego spokój, drugiego oduczyła niepotrzebnej głupiej brawury. Za każdego nadstawiała karku. Nazwa "ciotka" powstała i przylgnęła samorzutnie. Nazwisko fałszywe, często zmieniane - więc najprościej było "ciociu" - pisał po latach cichociemny Stanisław Jankowski "Agaton".
Po trwającej ok. 6 tygodni aklimatyzacji porucznik Eugeniusz Chyliński spotkał się z łącznikiem Komendy Głównej i poznał swój przydział organizacyjny. Jego zdolności sabotażowo-dywersyjne miały zostać spożytkowane w pracy instruktorskiej na jednym z najtrudniejszych odcinków ówczesnego oporu - w Kedywie Armii Krajowej Okręgu Wilno w charakterze instruktora dywersji, dokąd trafił we wrześniu 1943 r. Zatrzymał się na stancji w domu rodzinnym Zofii Konstantynowicz przy ul. Krzywej w Wilnie. zajmował jeden pokój, ale rzadko w nim bywał. Znikał na całe dni i tygodnie. Prowadził szkolenia dywersyjne w Oddziałach Dyspozycyjnych wileńskiego Kedywu: "Baza-Miód" i "Egzekutywa".
- To wszystko była dywersja bez blagi, robiona przez ludzi nie od parady - tak efekty pracy szkoleniowej porucznika Chylińskiego wspomina Bronisław Krzyżanowski ps. "Bałtruk", dowódca oddziału "Baza-Miód". Był instruktorem charyzmatycznym, posiadającym łatwość przekazywania wiedzy, mającym ogromny wpływ na swoich uczniów.
- Ta mocna pozycja, ta legenda Freza wynikała nie tylko z owej londyńskiej aureoli unoszącej się nad jego głową i przydającej blasku całemu klanowi spadochronowemu rozproszonemu po Polsce. Tę legendę sam sobie ukuł w Wilnie. Był między nami od kilku miesięcy, a jednak reprezentował całą epokę, stworzył całą szkołę. (...) przyniósł do nas z Anglii swoje rzemiosło, które wykonywał prosto, jasno, bez polotu, z całą solidnością zawodowca i to właśnie sprawiło, że był tak przekonywający, że reprezentował nie zrywy i wzloty, a pewien "system" - wspominał "Bałtruk" Krzyżanowski.
Jednym z najbardziej zafascynowanych swoim cichociemnym Mistrzem adeptów dywersji był Szczepan Ławcewicz ps. "Koń", student Uniwersytetu Medycznego w Wilnie, żołnierz AK. Była to znajomość, która, jak miała pokazać niedaleka przyszłość, pomogła "Frezowi" ocalić życie.
Tymczasem 14.i 15. 09.1943 roku w Wilnie miało miejsce zdarzenie, które wpłynęło na dalsze losy porucznika Chylińskiego. Wieczorem tego dnia, z wyroku Wojskowego Sądu Specjalnego zastrzelono agenta Gestapo o nazwisku Labunskis, a następnego dnia "Egzekutywa" zlikwidowała innego gestapowca - Mariana Padabę. Ich zastrzelenie wywołało ostrą reakcję odwetową - Niemcy aresztowali ponad 100 zakładników, spośród których 10 zostało rozstrzelanych - byli to przedstawiciele wileńskiej inteligencji. W sytuacji pojawiających się coraz powszechniej głosów społecznej krytyki, podważającej sens zabicia małoznaczących gestapowców za tak wysoką cenę, Kierownictwo Walki Podziemnej wydało rozkaz zaniechania wykonywania przez "Egzekutywę" wyroków śmierci, ciężar jej działalności przesuwając na działania dywersyjne. Wiosną 1944 r. przeszkolona przez "Freza" pięcioosobowa grupa przeprowadziła akcję dywersyjną na linii Wilno-Landwarów, zakładając na torach minę, na którą najechał niemiecki pociąg. Dowódca akcji wspominał, że był to "wspaniały, wojenny fajerwerk". Dzięki szkoleniowemu wysiłkowi porucznika Chylińskiego "Baza" utworzyła wkrótce 10 kilkuosobowych, świetnie przeszkolonych patroli dywersyjnych, których zadaniem było unieruchomienie wileńskiego węzła kolejowego.
Porucznik Chyliński osobiście brał udział w wielu akcjach dywersyjnych, czyli tzw. cięciach, dokonywanych na najważniejszych liniach kolejowych, którymi Niemcy dostarczali zaopatrzenie zarówno na front wschodni, jak i dla kolaborujących z Hitlerem Litwinów z Litewskiego Korpusu Lokalnego (LVR) pod komendą Povilasa Plechaviciusa. W nocy z 4/5 grudnia 1943 roku brał udział w udanym cięciu na trasie kolejowej Wilno-Lida w okolicach stacji Wielkie Soleczniki; następnie miały miejsce nieudane zasadzki na zmotoryzowane niemieckie kolumny wojskowe koło Kiemieliszek w dniach 1 i 2 stycznia 1944 roku. Na przełomie 1943/1944 roku "Frez" przebywa w okolicach Kulbaczyna, w majątku działającej w konspiracji rodziny Skawińskich herbu Rawicz - widzimy Go na jednym ze zdjęć przedstawiających żołnierzy "Bazy" podczas noworocznego spotkania z gospodarzami. Zza pleców Adama Brzozowskiego ps. "Gozdawa" wyłania się barczysta sylwetka cichociemnego, górującego wzrostem nad pozostałymi fotografowanymi, a jego oczy uważnie patrzą wprost w obiektyw aparatu fotograficznego.
W dniu 19 stycznia z udziałem instruktora "Freza" odbyła się nieudana próba wysadzenia transportu koło Kieny na trasie kolejowej Wilno-Mińsk - po analizie przyczyn niepowodzenia i zbadaniu sprzętu dywersyjnego porucznik Chyliński odkrył defekt instalacji elektrycznej- po wprowadzeniu niezbędnych modyfikacji ładunki przygotowywane przez partyzantów w miejscowości Skałka (tzw. Pustelnia) działały już bez zarzutu, czego efektem było choćby bezproblemowe wysadzenie kolejnego transportu koło Karaciszek na trasie kolejowej Wilno-Kowno (2 lutego). W dniu 18 marca ekipa "Freza" wysadziła transport kolejowy koło Kolonii Kolejowej na trasie Wilno-Mińsk, a kilka dni później podjęła nieudaną próbę wysadzenia transportu kolejowego na trasie do Święcian - na skutek silnego ostrzału z karabinu maszynowego prowadzonego z bunkra dywersanci zmuszeni zostali do odwrotu. Eugeniusz Chyliński brał systematyczny udział w akcjach bojowych, wyprawach rabunkowych po niemieckie materiały wybuchowe oraz akcjach rozbrojeniowych niemieckich patroli.
Aż nadszedł fatalny dzień 19.04.1944 roku. Tego dnia Eugeniusz Wojnicz (takim nazwiskiem posługiwał się wiosną 1944 roku porucznik Chyliński) został zatrzymany na ulicy przez patrol litewskiej policji. Niestety, doskonale spreparowane w Komórce Legalizacyjnej Sztabu Okręgu Wileńskiego AK., czyli tzw. Gospodzie dokumenty miały jedną, pozornie błahą, choć zawinioną przez właściciela wadę - brak aktualnego meldunku, który w myśl obowiązujących wówczas przepisów należało odnawiać co trzy miesiące. Po doprowadzeniu "Freza" na posterunek i sprawdzeniu wszystkich jego dotychczasowych meldunków okazało się, że nikt o takim nazwisku nigdy tam nie mieszkał, jedyny potwierdzony adres to adres wileński, a jego "legenda" jest zwyczajnie lipna.
- Ten człowiek miał egzystencję złożoną tylko z pistoletu i trotylu. Nie posiadał żadnego legalnego oparcia w jakiejś pracy, w jakichś stosunkach towarzyskich czy zawodowych z legalnymi ludźmi. Nie mógł o sobie podać żadnej legalnej wersji -wspominał po latach jego dowódca, "Bałtruk" Krzyżanowski. Eugeniusz Wojnicz został aresztowany i przesłuchany w siedzibie gestapo przy ulicy Ofiarnej, a następnie osadzony w wileńskim więzieniu na Łukiszkach. Na "wyczyszczonej" zawczasu z trefnego sprzętu minersko-dywersyjnego stancji litewscy gestapowcy znaleźli jedynie ukryty pistolet. To wystarczyło. Zaczęło się brutalne śledztwo. Stawka była ogromna - o wileńskim podziemiu patriotycznym "Frez" wiedział wszystko, a na pewno dużo więcej, niż spodziewali się usłyszeć litewscy kaci, którzy od razu domyślili się, że mają do czynienia z konspiratorem. Ze skąpych informacji, jakie docierały do członków "Bazy" ze szpitala wynikało, że więzień został "poddany gruntownej obróbce", w ruch poszły gumowe pałki, pięści, a psychiczny i fizyczny stan więźnia z każdym dniem się pogarszał. Ale 10 maja los uśmiechnął się do porucznika kolejny raz. W szpitalu odnalazł go bowiem... "Koń" Ławcewicz, ten sam, który był tak zafascynowany "Frezem" podczas szkoleń dywersyjnych w "Bazie", który jako zakonspirowany więzienny lekarz wyciągał ludzi z łukiskich kazamatów wymyśloną przez siebie metodą "na wyrostek robaczkowy", a teraz poruszał niebo i ziemię, żeby dowiedzieć się czegokolwiek o miejscu pobytu "Freza". "Koń" postanowił zrobić co w jego mocy, żeby odbić swojego mentora. Należało tylko przekonać dowódcę "Bazy" do ryzykownej akcji.
- Co dalej - pytał w tym czasie "Bałtruk"- grozi nam przeniesienie do gestapo człowieka, który nie ma innych możliwości obrony, jak tylko samobójczą ścianę milczenia; człowieka, który o Kedywie wileńskim wie więcej niż "Dąbek" i "Kostek" (mjr Kazimierz Radzikowski i kpt. Bolesław Polak, kolejni szefowie wileńskiej komórki Kedywu - przyp. A.T) razem wzięci, zna go od samej góry do dołów szkolonych przez siebie komórek. Tego człowieka nie wolno wypuścić z powrotem do gestapo. Trzeba go albo odbić w drodze z Łukiszek, albo też..." Alternatywą było podanie uwięzionemu cichociemnemu kapsułki z cyjankiem potasu i taki scenariusz poważnie rozważał "Bałtruk", chcąc przede wszystkim ochronić życie cennego człowieka, jakim z pewnością był zakonspirowany więzienny lekarz, a jednocześnie uchronić "Freza" przed dalszymi torturami, załamaniem się w śledztwie i możliwą "wsypą", o którą zaczął go podejrzewać.
Jednak "Koń", którego życiowe motto brzmiało "Mniej gadać, więcej robić" nie miał zamiaru pomóc w uśmierceniu swojego instruktora i sięgnął po wypróbowany wcześniej sposób - zorganizowanie pozwolenia na wykonanie w pozawięziennym szpitalu Świętego Jakuba operacji wyrostka robaczkowego, który, rzecz jasna, wcale nie musiał być operowany. Po długotrwałych staraniach władze więzienne zgodziły się na przewiezienie "chorego" do szpitala, wykonanie zabiegu i natychmiastowy powrót do więzienia, bez możliwości pozostania na oddziale szpitalnym. Operacja została wyznaczona na 16 maja 1944 roku, więc nie było zbyt dużo czasu na zaplanowanie operacji. Przyjęty plan okazał się tyleż prosty, co niełatwy do wykonania. Akcja odbicia musiała bowiem zostać przeprowadzona na stosunkowo krótkim odcinku drogi łączącej Łukiszki ze Świętym Jakubem, przebiegającym przez centrum Wilna, tuż pod nosem gestapo i litewskiej saugumy. Do wykonania akcji wyznaczono najlepszych z najlepszych: operatorów zespołów likwidacyjnych Kedywu, czyli tzw. "Egzekutywy" - Jarosława Skrodzkiego ps. Zeks i Piotra Słowikowskiego ps. Jurek. W poniedziałek 16 maja 1944 r. około godz. 10.15 z więziennej bramy, w eskorcie dwóch strażników (zwyczajowo więzień był prowadzony pieszo, więc można powiedzieć, że zachowano pewne środki ostrożności) wyjechała furmanka, na której leżał "Frez". Po kilkunastu sekundach obaj egzekutorzy doskoczyli do eskorty tuż przy więziennej bramie, zabili jednego strażnika, drugiego ciężko ranili i z odbitym cichociemnym uciekli w kierunku rzeki Wilii, by potem udać się do Pustelni w Skałce, znanej meliny, w której wcześniej "Frez" przygotowywał ładunki wybuchowe. Akcja była tak błyskawiczna, że znajdujący się po drugiej stronie szpitala "Bałtruk" i "Szymbura" (Aleksander Maruszkin, żołnierz "Bazy", czwarty uczestnik akcjo odbicia- przyp. A.T.) nie zorientowali się nawet, kiedy padły strzały i kiedy więzień został oswobodzony! Z Pustelni porucznik Chyliński został ewakuowany na tymczasową melinę przez Hannę Skarżankę ps. "Aktorka", najwybitniejszą aktorkę teatralną i filmową okresu okupacji.
Nie było czasu na lizanie ran i ukrywanie się, tym bardziej, że po brawurowej akcji w mieście rozpętało się piekło, a okupanci postanowili za wszelką cenę ująć organizatorów akcji i samego cichociemnego. Jako jeden z pierwszych najwyższa cenę zapłacił "Koń" Już w czwartek 19 maja 1944 roku porucznik Eugeniusz Chyliński trafił do utworzonego w drugiej poł. kwietnia 1944 roku Oddziału Leśnego "Bazy" ppor. Andrzeja Święcickiego ps. "Frycz", który w tym czasie przebywał we wsi Ciukiszki. W czerwcu cichociemny wrócił do zadań instruktorskich, prowadząc szkolenia dywersyjno-saperskie w oddziale dyspozycyjnym Kedywu Komendy Okręgu o nazwie "Pluton S", dowodzonym przez Floriana Perepeczko ps. "Promień" - pełnił tu funkcję instruktora do spraw szkolenia. Pluton składał się z saperów wydzielonych z różnych brygad partyzanckich i przewidziany był do działań saperskich (niszczenie zasieków z drutów kolczastych, wysadzanie bunkrów i obiektów infrastruktury kolejowej) w ramach przygotowywanego uderzenia na Wilno. W dniu 22 czerwca 1944 r., w przeddzień rozpoczęcia sowieckiej okupacji na froncie wschodnim przebywał ze swoim oddziałem na północny-zachód od Wilna, w okolicy Wierszuliszek, przy linii kolejowej łączącej Wilno z Kownem Tuż przed wybuchem operacji "Ostra Brama" został przydzielony do III Zgrupowania mjr Czesława Dębickiego ps. Jarema, w którym objął dowództwo nad 60-osobowym oddziałem dyspozycyjnym. 4 lipca przebywał razem ze swoim oddziałem w Poholszy, a 6 lipca przesunął się w rejon koncentracji w rejonie Szwajcar, na skraju wsi Jodziszki. Dzień później wziął udział w operacji "Ostra Brama", której celem było samodzielne oswobodzenie Wilna z rąk okupanta niemieckiego siłami AK i zgodnego z założeniami Akcji "Burza" wystąpienia wobec nadciągającej Armii Czerwonej w roli "gospodarza terenu". Plan operacji zakładał zdobycie miasta przez połączone siły wileńskiego i nowogrodzkiego okręgu AK. III Zgrupowanie "Jaremy" atakowało Wilno od południowo-wschodniej strony, z kierunku Lipówki i Hrybiszek w stronę Cmentarza na Rossie. Warto dodać, że zgodnie z założeniami operacji to właśnie uderzenie z tego kierunku miało być decydującym czynnikiem przesądzającym o powodzeniu działań zbrojnych i oswobodzeniu Wilna. Uderzenie AK przeprowadzone w nocy z 6/7 lipca 1944 r. nie przyniosło Polakom spodziewanego sukcesu i po ciężkich walkach zostali oni zmuszeni przez Niemców do wycofania się. Po trwających kilka dni starciach, 13 lipca miasto zostało opanowane przez wojska 3. Frontu Białoruskiego gen. Iwana Czerniachowskiego. Trzy dni później do Wilna przybył gen. Iwan Sierow, który faktycznie objął nadzór nad likwidacją struktur podziemia polskiego.
Po załamaniu się ofensywy partyzanckiej, porucznik Chyliński razem z III Zgrupowaniem stacjonował w Doubianach (17.07) w rejonie akowskiej koncentracji, a następnie, w warunkach zdrady ze strony radzieckiej (żądanie rozbrojenia i wyjścia z miasta oddziałów partyzanckich, podstępne uwięzienie komendanta Krzyżanowskiego "Wilka" i aresztowanie delegacji 24 wysokich oficerów podczas narady w Boguszach) nie dał się rozbroić Armii Czerwonej - uszedł do Puszczy Rudnickiej, gdzie walczył z nowym okupantem. W dniu 19.07.1944 r. przedarł się do Wilna. Powrócił do działalności instruktorskiej w Kedywie i prawdopodobnie albo dowodził jedną z grup dywersyjnych, albo skupiał się, podobnie jak członkowie innych operujących w okolicach Wilna oddziałów AK, na samoobronie i ochronie ludności cywilnej przed terrorem, między innymi likwidując szczególnie szkodliwych sowieckich działaczy i konfidentów.
W grudniu 1944 roku został aresztowany przez NKWD w "kotle" przy ul. Teatralnej 2a/1. Przyznał się jedynie do przynależności do AK, ale to wystarczyło, aby zostać oskarżonym z art. 58 sowieckiego kodeksu karnego o "przestępstwa kontrrewolucyjne", "zdradę państwa sowieckiego z bronią w ręku" - na mocy dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z dnia 7 września 1940 roku wszystkim osobom przebywającym na terenie Litewskiej SRR narzucono obywatelstwo sowieckie ) i "szpiegostwo". Zgodnie z rozkazem NKWD ZSRR nr 0061 i 0062 z 6 lutego 1945 r., oraz nr 00101 z 22 lutego 1945 r. obywatele sowieccy - członkowie "wrogich organizacji" winni być aresztowani i kierowani do tzw. specłagrów podlegających Głównemu Zarządowi do Spraw Jeńców Wojennych i Internowanych NKWD ZSRR. Na podstawie tych wytycznych porucznik Chyliński w bydlęcym wagonie trafił do specłagru nr 0321 w Saratowie. Tu, po przejściu kwarantanny więźniowie pracowali przy budowie gazociągu Saratów-Moskwa (w okolicach Saratowa odkryto bogate złoża gazu ziemnego), zatrudniono ich przy budowie osiedla robotniczego, przeznaczonego dla pracowników gazociągu lub w bazie samochodowo-remontowej w Saratowie. W takich warunkach, z dala od Ojczyzny, porucznik Eugeniusz Chyliński doczekał końca wojny. Jak wielu żołnierzy polskiego państwa podziemnego był elementem szczególnie niepożądanym w pojałtańskim porządku. Kto wie, może nieprzypadkowo ulubioną jego piosenką, piosenką wręcz proroczą, którą nucił zarówno podczas leśnych przemarszów, jak i w czasie swoich ukochanych brydżowych rozgrywek była ta, do której słowa napisał Wiktor Budzyński, a która tak przejmująco wyrażała tęsknotę i nadzieję wszystkich polskich żołnierzy:
"Wrócimy tam, dokąd serce dziś tęskni i marzy
Wrócimy tam, wszyscy razem i młodzi i starzy,
Wrócimy tam, aby zerwać Ojczyźnie kajdany,
Wrócimy tam, gdzie nasz dom, gdzie nasz kraj kochany".
Niestety. Porucznikowi Eugeniuszowi Chylińskiemu, jak wielu polskim żołnierzom wywiezionym daleko na północny-wschód, nie dane było wrócić do Polski. Jeszcze nie.
Andrzej Tomczyk
Cześć 1 dostępna TUTAJ
Źródła:
Bronisław Krzyżanowski, Wileński matecznik, Warszawa 2014.
Paweł Rokicki, Ku Ostrej Bramie, Warszawa 2016.
Armia Krajowa w dokumentach 1939-1945, Warszawa 2015.
Krzysztof A. Tochman, Słownik biograficzny cichociemnych, Rzeszów 2002.
Komentarze (0)
Komentarze pod tym artykułem zostały zablokowane.