Czy dawniej w Raciborzu chroniono przyrodę?
Rośliny i w naszych czasach stwarzają nie tylko potencjalne ale i realne niebezpieczeństwo dla nieostrożnych oraz dla dzieci. Toksyczność szaleju jest tak wysoka, że i w dobie współczesnej do 50% przypadkowych zatruć kończy się śmiercią. O pladze wilków, o dawnych i współczesnych roślinach trucicielkach Ślązaków, o inwazji stonki ziemniaczanej sprzed 131 lat oraz o tym, że moda na edukację ekologiczną w górnośląskich szkołach trwa już prawie dwa wieki pisze dr Jan Duda (z archiwum Ziemi Raciborskiej)
Spróbujmy postawić pytanie: czy dbano s k u t e c z n i e o zachowanie i pomnażanie naturalnych zasobów przyrody Górnego Śląska przed około dwustu laty, gdy nie wiedziano jeszcze co to jest ekologia? Patrząc na aktualny stan naszego górnośląskiego środowiska przyrodniczego i daleko posuniętą jego degradację, stawianie takiego pytania może dziwić czytelnika. Według powszechnego bowiem mniemania nasza rodzinna śląska ziemia, właśnie od prawie dwóch wieków była nadmiernie eksploatowana, dewastowana, zatruwana z powodu pazerności i niczym nie hamownej żądzy zysków obcych i rodzimych kapitalistów, a potem i przez ich bardzo nieroztropnych następców. Teraz my współcześni mieszkańcy tej „ekologicznie” chorej ziemi, znosimy katusze i musimy ją pilnie leczyć, nie szczędząc naszych sił, wiedzy oraz środków. Spróbujmy wykazać zbytni schematyzm tych obiegowych przekonań, które mają swoje źródło w... naszej nieskromności oraz zarozumiałości!
Przed dwoma wiekami stolicą całego Śląska był Wrocław, a nazwa Katowice znana była nielicznym Ślązakom, ponieważ tak nazywano pewną małą górnośląską wioskę... Dopiero w 1816 roku ustanowiono odrębną rejencję królewską (rząd królewski) w Opolu, które stało się w ten sposób stolicą Górnego Śląska czyli całej nowopowstałej rejencji. W tym czasie zaczął wychodzić „Amtsblatt”- Dziennik Urzędowy - poświęcony wyłącznie sprawom bieżącym Górnego Śląska. Po to, aby sprawniej administrować terenem, na którym pospołu mieszkali Ślązacy polsko- i niemiecko-języczni, o ważniejszych sprawach owo czasopismo pisze po polsku (jakaż to była polszczyzna!) i po niemiecku. Zresztą i elementarze były wówczas dwujęzyczne, a nauczyciele byli ultrakwistami (dwujęzyczni).
Plagą były chyba wtedy wilki, dlatego „Królewska Pruska Regencyja”- Opole 26. lutego 1817 roku - ogłasza w Amtsblattcie - Dzienniku Urzędowym „Uwiadomienie względem wyniszczenia wilków, bo się bardzo rozmnożyły i względem nagród za to obiecanych”. O nieszczęsne wilki! Musiały jednak nieźle naszym śląskim przodkom dokuczyć, ponieważ wyznaczono nagrody za zabicie wilka. Wilk wilkowi nierówny, dlatego i nagrody były mocno zróżnicowane. Za starą wilczycę (waderę) płacono 12 talarów, za starego wilka (basiora) 10 talarów, za młodego wilka 8 talarów, a za szczenię 4 talary. Biedne zwierzęta nie mogły ujść z życiem „oddając” swoim prześladowcom ogon lub uszy, aby mogli oni otrzymać upragnioną nagrodę, a co wystarczało i przedtem i po wielu latach później, w czasach nam prawie współczesnych! Wtedy trzeba było przedstawiać całą zabitą sztukę, chociaż zabijać można było, jak mówiło zarządzenie, jakimkolwiek sposobem... Wartość nagrody była duża. Dla porównania w lutym tegoż roku płacono w Raciborzu za korzec (Scheffel) pszenicy 2 talary i 18 groszy a za korzec owsa 1 talar i 4 grosze (jeden korzec pruski to 54,961 litrów).
To co górnośląski Dziennik Urzędowy napisał przed prawie 190 laty o wilkach nie jest bynajmniej powodem chwały naszych przodków w oczach ludzi współczesnych. Niektóre inne wiadomości zamieszczone w tym czasopiśmie na pewno tak. Na przykład w 1823 roku pochwałę królewskiego rządu otrzymały całe powiaty za sadzenie drzewek, zwłaszcza wzdłuż dróg. W poprzednim bowiem roku zasadzono w całej rejencji górnośląskiej 246 607 drzewek, z tego zaledwie 28 069 drzewek owocowych. Sadzono przede wszystkim lipy, ponieważ już kilkadziesiąt lat wcześniej Fryderyk Wielki w dążeniu do samowystarczalności gospodarczej Prus zakazywał importu niektórych tropikalnych drogich „używek” takich jak kakao, a jego picie, jak również picie płynnej czekolady, usiłował zastąpić piciem... kwiatu lipowego! To ostatnie królowi pruskiemu nie całkiem się udało. Jednak lipy wyrosły znakomite i okazałe. Te które dotrwały do naszych czasów, są teraz pomnikami przyrody! Oprócz lip szczególnie dużo sadzono klonów zwyczajnych i jaworów (bo miododajne), dębów i wiązów ( z powodu b.cennego i trwałego drewna). Mniej sadzono buków, jesionów i klonów polnych. O topolach zapomniano... Za sadzenie drzewek wyróżniono całe powiaty. Były to w „naszej górnośląskiej rejencji” powiaty: głubczycki, opolski, pszczyński, nyski, prudnicki i kluczborski.
Najbardziej aktywnych nagrodzono i wskazano jako wzór do naśladowania. Określono też wysokość kar dla tych, co niszczyli drzewka, ptasie gniazda lub łapali ptaki. Karą były 1 - 2 talary cesarskie lub 24 do 48 godzin aresztu. Zadbano też o właściwą prewencję i efektywną „edukację ekologiczną”. W tymże bowiem roku 1823, jak pisze „Amtsblatt” polecono zakładać szkółki drzewek przy szkołach podstawowych lub udoskonalać szkółki drzewek tam, gdzie już takowe istniały! Sądzono, że kiedy młodzi z własnego doświadczenia poznają trudy pracy szkółkarskiej wtedy nabiorą szacunku do każdego posadzonego drzewka. Uczniowie szkół będą mieć też sposobność przekonać się, ile lat potrzeba, aby od nasienia uzyskać drzewko przydatne do zadrzewień. Na przykład dla dębu potrzeba na to często i dziesięciu lat.
Kilkanaście lat później, dnia 26. marca 1839 roku, wychodzi w „Amtsblattcie” nowe bardzo stanowcze rozporządzenie, że wzdłuż w s z y s t k i c h szos i dróg publicznych rejencji górnośląskiej mają być posadzone drzewka a karę za ich niszczenie podniesiono od 1 do 10 talarów. Przewidziano też możliwość zamiany grzywny na areszt. Myli się ten czytelnik , który sądzi, że pruski Dziennik Urzędowy pałał nienawiścią do naszych śląskich praprapradziadków, zwłaszcza do tych co byli wtenczas uczniami szkolnymi i „zalecał”, aby za przewinienia zamykano ich w areszcie. Wręcz przeciwnie. Dnia 12. marca 1817 roku wydrukowano rozporządzenie, nawiązujące do dwu wcześniejszych, że pod karą nie wolno zatrudniać dzieci szkolnych. Zabroniono też nauczycielom obwieszczeniem z 1821 roku stosowania kar szkodliwych dla zdrowia, np. stania na jednej nodze, stania z głową pochyloną itp.
Troszcząc się o życie i zdrowie najmłodszych w 1823 roku ogłoszono ostrzeżenie przed szkodliwymi własnościami roślin, którymi truły się nie dopilnowane dzieci. Wymieniono 5 gatunków roślin, dla naukowej ścisłości z ich nazwami łacińskimi. Były to : szalej jadowity (Cicuta virosa), tojad mocny (Aconitum napellus), naparstnica purpurowa (Digitalis purpurea), bieluń dziędzierzawa (Datura stramonium) oraz rącznik pospolity (Ricinus communis). Jeśli takie rośliny znajdują się w ogrodach publicznych, muszą być tam umieszczone tablice ostrzegające!
Wymienione rośliny i w naszych czasach stwarzają nie tylko potencjalne ale i realne niebezpieczeństwo dla nieostrożnych oraz dla dzieci. Toksyczność szaleju jest tak wysoka, że i w dobie współczesnej do 50% przypadkowych zatruć kończy się śmiercią. Powodem ich jest mylący, pietruszkowaty smak jego ziela i przyjemny aromat przypominający marchew. Szalej jadowity jest rośliną pospolitą w prawie całej Polsce na bagnach, torfowiskach i na brzegach zbiorników wodnych.
Tojad mocny jest rośliną górską, która już od starożytności uprawiana była w europejskich ogrodach. Na Śląsku od średniowiecza uprawiano tojad w prawie każdym kwiatowym ogródku, a jego piękne kwiaty, często również i całą roślinę, nazywano „pantofelkami” lub „trzewiczkami Matki Boskiej”. Tojad uprawiano nie tylko w ogrodach, ale także przy kapliczkach i krzyżach przydrożnych. Jeszcze po drugiej wojnie światowej była to roślina na Śląsku często uprawiana. Tojad we wszystkich organach zawiera akonitynę, alkaloid o szczególnie silnym, trującym, działaniu oraz inne alkaloidy pokrewne. W starożytności używano tojadu do zatruwania strzał, do wykonywania wyroków śmierci i do morderstw. Do celów trucicielskich używano tojadu również za czasów renesansu, wtedy też wypróbowano jego działanie na zbrodniarzach m.in. w Pradze. I współcześnie tojad w uprawach wymaga dużej ostrożności ze względu na możliwość przypadkowych ciężkich zatruć, gdy jego podziemne bulwy omyłkowo zostaną wzięte za selery lub chrzan. W Polsce stanowiska naturalne tojadu znajdują się pod pełną ochroną!
Trzecia „niebezpieczna” roślina wymieniona w cytowanym wyżej rozporządzeniu - naparstnica różowa rośnie współcześnie w prawie każdym ogródku i taką groźną rośliną dla zdrowia chyba nie była i nie jest. Od charakterystycznego kształtu jej kwiatów przypominających naparstek wywodzą się jej nazwy w różnych językach ( np. polska - naparstnica, niemiecka - Fingerhut). Naparstnica purpurowa jest znaną rośliną leczniczą, której liście dzięki zawartości glikozydów nasercowych stanowią bardzo cenny surowiec do wyrobu lekarstw. Dziko rośnie licznie na stokach Klimczoka oraz w Beskidzie Śląskim, jest też nierzadka w lasach górnośląskich.
Bardzo interesującą rośliną jest wymieniony w zarządzeniu - bieluń dziędzierzawa i to nie tylko z powodu jej trujących właściwości. W starożytności bielunia nie znano, a do Europy przywędrował on z Azji razem z Cyganami w XV wieku. Cyganie używali nasion bielunia do „sztuk czarnoksięskich”. Niejednokrotnie wtedy bieluń był też narzędziem zbrodni, a kobiety tureckie jego nasionami usypiały mężów ( czy czasem nie na zawsze?), gdy chciały ich zdradzić... U Indian meksykańskich bieluń czczony jest jako boski „tolsachi” wywołujący zobojętnienie na otoczenie i głęboki sen z wizjami erotycznymi, a w Peru uchodzi za afrodyzjakum. Bieluń dziędzierzawa w Polsce jest rośliną ruderalną i spotykaną w pobliżu dużych śmietnisk miejskich. Trudno też spodziewać się współcześnie dużych zagrożeń dla naszych dzieci z jego strony, jednakże w ostatnich kilku latach w śląskich ogródkach rosną wysiewane z nasion (przywiezionych wcześniej od krewnych zza Odry) egzotyczni pobratymcy naszego bielunia dziędzierzawy. Wyróżniają się oni nie tylko dużymi i pięknymi, trąbkowatymi, kwiatami. Ich nasiona zawierają dużo trucizn, zwłaszcza jednej - skopolaminy, której niewiele ma nasz poczciwy, śmietniskowy, bieluń dziędzierzawa... A więc i w naszych współczesnych śląskich ogródkach kwiatowych mniejsze i pozbawione opieki dzieci nie są bezpieczne, szczególnie w ciepłe jesienne dni, gdy dojrzewają nasiona tych roślin.
To ostatnie stwierdzenie jest słuszne również ze względu na ponowną popularność piątej i ostatniej rośliny - trucicielki z cytowanego zarządzenia „Amtsblattu” z 1823 roku, to jest rącznika pospolitego. Od kilku lat sadzony on jest corocznie prawie przed każdym śląskim domem, nawet i takim z najmniejszym ogródkiem. Teraz nazywa się go „czerwonym kasztanowcem”. Dojrzewające jesienią nasiona rącznika - „kasztanowca” zawierają silnie trujące toksalalbuminy rycyny oraz trujący alkaloid rycyninę. Ponadto są one dość smaczne o czym autor przekonał się będąc jeszcze niedopilnowanym śląskim dzieckiem. Na jego szczęście w rodzinnym ogródku rósł tylko niedożywiony obornikiem rącznik, który wydał zbyt mało nasion, aby mogły one zaspokoić głód dziecka... Nawozy mineralne były wtedy zbyt drogie... Nasze współczesne sowicie karmione nawozami rączniki - „kasztanowce” rosnące rączo od wiosny do jesieni osiągają wysokość ponad trzy metry i mają tyle nasion, że nasycić się nimi mogłoby, ze śmiertelnym skutkiem, nie jedno głodne śląskie dziecko! Czyż 175-letnie zarządzenie „Amtsblattu” nie jest wciąż aktualne?
W naszych współczesnych ogródkach warzywnych, szczególnie w okresowo zachwaszczanych, rośnie pospolicie jeszcze jedna silnie trująca roślina, której nazwy nie wymieniono w zarządzeniu z „Amtsblattu”. Jest to blekot pospolity (Aethusa cynapium L.), którego nieco lśniące, pierzasto nacinane liście są podobne do liści pietruszki, lecz ich zapach nie jest wcale miły. Omyłkowe spożycie liści blekotu zamiast „zielonej” pietruszki może być przyczyną bardzo ciężkiego zatrucia, ponieważ ziele blekotu zawiera trujący alkaloid typu koiiny.
W 1877 roku „Amtsblatty” poinformowały o tym , że na Górnym Śląsku pokazała się pierwszy raz stonka ziemniaczana, nazywana po niemiecku Koloradokäfer. Pouczano ludzi, jak należy ją zwalczać, jak wygląda i jak wyglądają kartofle przez nią zniszczone. W następnym roku stonka pokazała się znowu i „Amtsblatt” ogłosił nakaz: każdy wypadek zaobserwowania stonki należy meldować policji. Obawa przed szkodami, które mógłby ten żarłoczny owad wyrządzić uprawom ziemniaka były wtedy duże, środków chemicznej ochrony roślin bowiem jeszcze nie znano... Jak to się stało, że kilkadziesiąt lat później, po II wojnie światowej, byliśmy na Śląsku przekonani o podrzucaniu nam tego szkodnika z samolotów przez złośliwych amerykańskich kapitalistów? Jest tylko jedna prawdziwa odpowiedź na to pytanie. Wtedy już „Amtsblattów” nie czytano!
Skutki wydanych i wykonanych w XIX wieku zarządzeń „Krolewskiej Pruskiej Regencyi” są jednak widoczne na Górnym Śląsku do dzisiaj. To z tamtych czasów pochodzą wspaniałe aleje groblowe „Łężczoka” i dogorywające współcześnie (w przenośni i dosłownie!) aleje Zespołu Przyrodniczo-Krajobrazowego „Wielikąt”. W tamtych czasach posadzono niezbyt liczne już obecnie okazałe aleje drzew, które zachowały się tylko przy mniej uczęszczanych drogach publicznych. Od tamtych czasów żyje jeszcze niemało okazałych drzew w parkach, na cmentarzach, przy niektórych kapliczkach, krzyżach przydrożnych oraz polnych. Przy ruchliwych szosach stare drzewa już dawno wycięto. Było to zresztą konieczne, aby móc poszerzać jezdnie. Jakże niepotrzebnie tragiczny jest obecnie los tych pozostałych jeszcze przy życiu alei. Pomiędzy drzewami tworzącymi aleje od lat nikt trawy nie kosi (na Śląsku kóz już prawie nie ma ...), więc teren zarósł krzewami, ziołami i trawami, które szkolni piromani „okazyjnie” wypalają w okresie jesiennym i wczesnowiosennym. Z oparzonych potem ogniem pni nieszczęsnych drzew spada kora i łyko, a „nagie” drewno atakują szkodliwe owady i zgnilizny. Korzenie niemych, pomimo bólu, drzew są dodatkowo od strony pól uprawnych zatruwane herbicydami i nawozami sztucznymi, a od strony jezdni poprzecinane licznymi wykopami pod instalacje podziemne. Od dziesiątków lat obcinane są w barbarzyński sposób całe konary tychże drzew alejowych z powodu umieszczania w możliwie „najbliższym” ich sąsiedztwie napowietrznych linii energetycznych i telefonicznych. Zainfekowane zgniliznami grzybowymi kikuty kłują niebo, bo drzewa nie mając głosu, nie mogą do niego wołać o pomstę!
Komentarze (0)
Aby dodać komentarz musisz być zalogowany