Absurdy PRL-u. Wojnowicki pałac w czasach szpitalnych
Historia na weekend. Powojenne losy wojnowickiego pałacu to w istocie rzeczy nieustająca historia prac remontowych, adaptacyjnych i modernizacyjnych. Co ciekawe, o ile bezpośrednio po wojnie do mienia "poniemieckiego" i "burżuazyjnego" odnoszono się z bardzo małym szacunkiem, to jednak pewne elementy wystroju trwały w swej niezmienionej formie. Im jednak bliżej końca XX wieku, kolejni użytkownicy przeprowadzali coraz bardziej "radykalne" i nieliczące się z zabytkową substancją remonty - pisze Zbigniew Woźniak.
Jeszcze w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych potrafiły "znikać" zabytkowe elementy pałacu, jak choćby przepiękne żeliwne latarnie na ganku przy wejściu od strony wschodniej. Ciekawym przypadkiem jest też bardzo charakterystyczna, kuta balustrada (nawiązująca swym wzorem do istniejących jeszcze tu i ówdzie krat), która została wspawana w tandetne ramy i do dziś stanowi ogrodzenie jednego z wojnowickich domów. Co prawda, została "wyprowadzona" z pałacu, ale przynajmniej jej nie zmarnowano, natomiast w latach sześćdziesiątych, po zainstalowaniu centralnego ogrzewania w całym budynku, zabytkowych pieców kaflowych i marmurowych kominków nikt nie rozbierał, lecz w barbarzyński sposób zostały po prostu zburzone.
Prawie wszystkie pałacowe okna były typu skrzynkowego (czyli podwójne) i miały już swój wiek. Pochodziły z różnych czasów. Te najbardziej reprezentacyjne, podzielone na osiem szybek, od strony wschodniej na I piętrze, pochodziły z czasów rozbudowy obiektu ok. 1895 r., natomiast niektóre okna na parterze mogły pamiętać jeszcze czasy dr Kuh`a. Najgorsze wymieniono w latach siedemdziesiątych, co prawda również na skrzynkowe, ale bardzo niskiej jakości, z marnego drewna, źle wykończone, z aluminiowymi klamkami i zawiasami. Zdarzało się zatem, że na jednej elewacji było kilka rodzajów okien z różnych epok. W sumie, do końca działalności szpitala wszystkie okna były w złym stanie, więc nowy właściciel wymienił je na nowe (całe 140 sztuk), ujednolicone pod względem stylistycznym i technicznym.
Czytaj także Usuwanie burżuazyjnych reliktów, czyli jak pałac w Wojnowicach na szpital zamieniano
Wobec nieporównanie większych niż za czasów von Bancków potrzeb w zakresie kanalizacji sanitarnej (rodzina liczyła 7 osób, więc licząc z pokojówkami i kamerdynerem mogło to być zaledwie kilkanaście osób, podczas gdy w szpitalu było nawet 110 pacjentów + personel), dokonano radykalnych zmian w dotychczas istniejącej. Przed wojną cały pałac opasany był wymurowanymi z cegły klinkierowej tunelami, które odprowadzały wodę, nie tylko deszczówkę i wody gruntowe, ale i ścieki. System dobrze funkcjonował, póki przez różne prace budowlane nie został zniszczony i zastąpiony "nowoczesnym".
W czasach szpitalnych wykonano trzy dodatkowe zejścia do piwnicy, a więc wykopano wzdłuż zewnętrznych murów pałacu jakieś 40 metrów korytarzy. Tym samym zniszczono dawny system odwodnienia. Do tego jeszcze wymurowano w ziemi wnękę do opuszczania dużego pieca CO do piwnicy, co również "przecięło" dawny system odwodnienia. Stanęło więc na tym, że woda z kratek ściekowych przy zejściach do piwnicy, których dawniej nie było, zbiera się w umieszczonych pod podłogą piwnicy dawnych (ale już nieczynnych) kanałach i musi być wypompowywana do nowej, wykonanej w już w technice PCV kanalizacji, umieszczonej pod sufitem piwnicy.
Na potrzeby szpitala wybudowano także oczyszczalnię ścieków, które nie tylko chlorowano, ale i przepuszczano przez złoże węgla, by nie wypuszczać poza obiekt potencjalnie skażonych przez gruźlików odchodów. Normalnie, według wymogów technologicznych, powinien to być węgiel aktywowany, ale jak to w czasach PRL-u, radzono sobie tak, jak warunki na to pozwalały. Węglem, przez który przepływały ścieki, jak wyjaśnił mi zatrudniony niegdyś w szpitalu palacz, był koks, który w niewielkim stopniu, ale jednak spełniał tę rolę. Składowano go w pobliżu, pod drzewem, a kiedy już się zużył, wywalano go pod drugim drzewem. Wyjaśniła się więc tajemnica, skąd w parku wziął się koks, którego kawałki można było przez całe lata spotkać w trawie.
Z drugiej jednak strony, w zabudowaniach gospodarczych hodowano świnie, karmiąc je zlewkami po chorych i odpadami z kuchni. To się fachowo nazywa paranoja, czyli rozdwojenie jaźni, bo z jednej strony materiał po chorych jest niby niebezpieczny, ale dla innych celów, wręcz bezcenny. Inna rzecz, że personel się tym za bardzo nie przejmował, bo świnie niby jakoś nie miały szczęścia, a ściślej mówiąc znikały, czego dowodem były (zachowane po szpitalu) protokoły rzekomego padnięcia. Wędzalnik w zabudowaniach gospodarczych pachnie jednak do dziś, co świadczy o tym, że z tymi padnięciami wcale nie było tak źle.
Trudno dokładnie powiedzieć w którym roku, ale w każdym razie za rządów doktora Baranowskiego, urządzono skromną szpitalną kaplicę. W tym celu zlikwidowano jakąś zbędną łazienkę, bowiem podłoga wyłożona terakotową mozaiką, typową dla lat sześćdziesiątych XX w., przykryta została nieco ładniejszą wykładziną z PCV. Szyby okienne pomalowano farbą olejną w sposób, który miał imitować witraż, natomiast na drzwi wejściowe zaadaptowano jakieś stare, zdobyczne ale bardzo porządne, dwa skrzydła drzwiowe, z dużą ilością mniejszych szybek (niestety, również spapranych olejną farbą udającą witraż). Dorobiono tylko ościeżnicę z łukiem.
Ostatnie prace remontowe w czasach szpitalnych miały miejsce w roku 1997. Aby zrealizować szeroki zakres robót budowlanych, na cały rok wyprowadzono z obiektu pacjentów, zostawiając jedynie czynne laboratorium. Wymieniono całą sieć wodociągową i kanalizacyjną, najważniejsze elementy instalacji elektrycznej oraz urządzono nowe łazienki. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że praktycznie za trzy lata szpital... zamknięto. Przeniesiono go do nowo wybudowanego szpitala powiatowego w Raciborzu. Ktokolwiek remont zarządził, to nie wykazał się więc wielką gospodarnością, a do nowych celów (po sprzedaniu obiektu) przebudowy okazały się w większości bezużyteczne. No bo po co komu umywalka w każdym pomieszczeniu, podłączona do pionu kanalizacyjnego mogącego obsługiwać jedynie umywalki? Trzeba było znów kuć ściany i zamontować grubsze rury.
Szczęście przynajmniej, że nie dobudowano żadnego nowego skrzydła do budynku, jak również garaży czy innych obiektów infrastrukturalnych w bezpośrednim sąsiedztwie pałacu, co wcale nie oznacza, że parku nie oszpecono. Za czasów "pańskich" przypałacowy park był nie tylko pięknym miejscem do wypoczynku i rekreacji, ale i powodem do dumy swych właścicieli. Zgodnie z ówczesnymi zwyczajami, sprowadzano ciekawe, najlepiej egzotyczne gatunki drzew i krzewów, urządzając park w sposób, który zadziwi co najmniej sąsiadów.
Wojnowicki pałac był więc otoczony parkiem krajobrazowym pełnym przyrodniczych atrakcji. Prócz swojskich, ale bardzo okazałych, buków pospolitych i dereni jadalnych, posadzono pochodzące z Ameryki Północnej brzozy czarne (nadrzeczne), kasztanowce wirginijskie, kłęki kanadyjskie (rzadko występujące nawet w Kanadzie i USA), a z Ameryki Południowej krzew kasztanowca drobnokwiatowego. Ponadto posadzono korkowce amurskie, skrzydłorzech kaukaski, kasztan jadalny, dąb czerwony, leszczynę turecką, orzech czarny, orzech szary, wiąz polny odmiany korkowej, dąb błotny i wiele innych bardzo ciekawych gatunków drzew i krzewów. Tego sielskiego obrazu dopełniały (podobnie jak dziś) całe kępy rododendronów, staw, boisko do tenisa, a po całym terenie dostojnie spacerowały pawie.
W tej kwestii po wojnie zmieniło się bardzo wiele. Najpierw wygospodarowano miejsce na plac apelowy dla kursantów kursu przygotowawczego na studia wyższe oraz baraki mieszkalne i łaźnię, jak również (od strony północnej) na groby dla kilku krasnoarmiejców (w latach pięćdziesiątych przeniesiono je w inne miejsce). Kort tenisowy, przerobiony na boisko do siatkówki, zarósł trawą i praktycznie zniknął, a drzewa, przez lata nie pielęgnowane i zaniedbane, od czasu do czasu przewracały się, niestety czasem również na mur z cegły klinkierowej. I wtedy następował, widoczny do dziś (w miejscach gdzie jeszcze nie zakryły tego pnącza), popis niegospodarności i braku szacunku do walorów estetycznych. Gdy drzewo przewraca się na mur, powstaje wyrwa szeroka na kilka metrów i wysoka np. na 1,5 – 2 m.
Każdy normalny gospodarz najpierw odzyskałby nie uszkodzone, klinkierowe cegły (a takich było 90 %), wykorzystał je do odbudowy uszkodzonego muru, a pozostały materiał kupił albo gdzieś pozyskał. Tu jednak działo się inaczej. Od razu przywieziono betonowe bloczki (o wymiarze sześciu cegieł), dokonano (bardzo niechlujnego) zamurowania, które nijak nie pasuje do reszty, zaś leżącą na ziemi stertę cegieł po prostu pozostawiono. Tak przetrwały one 40-50 lat, obrośnięte chaszczami. A jak już trzeba było odbudować słupek, to sprowadzono jakąś byle jaką cegłę (nieporównanie gorszą niż ta, po której murarz musiał chodzić) i murowano, nie dość że przewiązując cegły w zupełnie innym porządku jak w części oryginalnej, to również i nie dbając zupełnie o usunięcie nadmiaru zaprawy. No cóż, jakie czasy, tacy murarze, ale przecież ktoś te roboty odbierał.
Były to jednak czasy, w których (przynajmniej oficjalnie) człowiek pracy był najważniejszy. Aby więc ułatwić robotnikowi koszenie trawy kosiarką elektryczną (a zajmowali się tym zwykle palacze ze szpitalnej kotłowni), ustawiono na samym środku pałacowej polany drewniany słup telegraficzny, do którego w powietrzu przeciągnięto kabel i zamontowano gniazdko. Po co za każdym razem pracownik miałby rozwijać kabel i ciągnąć go nie wiadomo ile metrów, skoro można ustawić słup i w razie potrzeby tylko włożyć wtyczkę do gniazdka? Co za wygoda.
Dla odmiany, część polany od strony wschodniej „ozdobiono” krzewami porzeczek i agrestu oraz śliwami. Choć na pewno nie była to jakaś zaplanowana akcja, wygląda to tak, jakby celowo robiono wszystko, by przypałacowy park również zatracił swój dworski charakter. Ponadto, ponieważ szpital był praktycznie obiektem zamkniętym, ktoś wymyślił, że będzie pięknie i romantycznie jak będą po nim biegały jelonki. Tak też się stało i nawet cieszyły się wielką sympatią, ale, jak to przeżuwacze, zniszczyły wszystkie rośliny ozdobne, hodowane tu jeszcze od czasów von Banck`ów, zaś w szczególności kilkudziesięcioletnie rododendrony.
W końcu się ich pozbyto, ale głównie z powodu tego, że czasami bywały agresywne w stosunku do ludzi. Na „honorowym” miejscu, w pobliżu pałacu, wybudowano „okazały”, betonowy śmietnik, a już co odleglejsze od pałacu zakątki parku pełne były tajemniczych, zarośniętych chaszczami pagórków, które przy bliższym poznaniu, tj. rozkopaniu, okazały się wysypiskiem gruzu, porozbijanych kafli z pieców i nie wykorzystanej zaprawy murarskiej. W niektórych miejscach wysypywano również żużel z kotłowni. Obrazu dopełniały tysiące butelek i kapsli, porozrzucanych wszędzie gdzie tylko się dało, ale to już była robota pacjentów szpitala, którzy w Wojnowicach cieszyli się dużą swobodą. Choć wielu z nich było naprawdę bardzo chorych a nawet dokonało tu swego żywota, wiele opowieści słyszałem o parkowych i szpitalnych balangach czy nawet romansach.
Mimo jednak, że – jak to w szpitalu – czasem nie było łatwo, w świadomości bardzo wielu pacjentów oraz pracowników obiekt zapisał się jako piękne i niezapomniane miejsce.
Zbigniew Woźniak
Fot. 1. Budynek szpitala z lotu ptaka
Fot. 2. Pożegnanie odchodzącej pracowniczki
Fot. 3. Lato w przyszpitalnym parku 1
Fot. 4. Lato w przyszpitalnym parku 2
Fot. 5. Lato w przyszpitalnym parku 3
Komentarze (0)
Aby dodać komentarz musisz być zalogowany