Spędziła trzy miesiące w Stanach Zjednoczonych
Wyleciałam do Stanów. Przypadek? Nie, raczej szczęście. To był mój drugi raz. Za pierwszym spędziłam tam wakacje w wieku 11 lat. Teraz się bałam. Nie samotności, tylko bezradności. Nie jestem jeszcze dorosła i nie wiedziałam czy stanę na wysokości zadania...
Poniżej przedstawiamy relację Agnieszki Bugajskiej z jej trzymiesięcznego pobytu w USA. O młodej podróżniczce pisaliśmy już wcześniej tutaj.
„Mieliście kiedyś taką pasję, bez której nie mogliście żyć? Tak bardzo, że wszystko co robiliście przypominało Wam o niej? Coś, co sprawiało, że Wasze życie stało się ciekawsze? Ja mam taką od wielu lat. Są to podróże. Mimo młodego wieku, fascynują mnie od samego początku. Nikt i nic nie jest w stanie zrobić na mnie większego wrażenia, niż nowe zakątki świata, które chciałabym zobaczyć i dokładnie zbadać…” Tak napisałam 3 miesiące temu, gdy wygrałam konkurs dziennikarski „Pasja życie wzbogaca”, w której opisywałam swoje zagraniczne wyjazdy. Jak jest dzisiaj? Co się we mnie zmieniło?
WIELKA PRZYGODA
Wyleciałam do Stanów. Przypadek? Nie, raczej szczęście. To był mój drugi raz. Za pierwszym spędziłam tam wakacje w wieku 11 lat. Teraz się bałam. Nie samotności, tylko bezradności. Nie jestem jeszcze dorosła i nie wiedziałam czy stanę na wysokości zadania. Na zaproszenie rodziny sama wyjechałam tam, gdzie większość dorosłych nie miała okazji być. Zwykle tak jest, że gdy zaczynają się wakacje nie myśli się o tym, kiedy trzeba będzie wracać. Ja też tak nie myślałam. Swoje wczasy zaczęłam już w połowie czerwca. Gdy wylądowałam w Nowym Jorku jedyna myśl, która przeszła mi przez głowę to: „Tylko nie daj się zamerykanizować”. Tak, tam było zupełnie inaczej. Mleko podawane w karnistrach, olej wielkości butli gazowej i płatki śniadaniowe pakowane w kwadratowych kolorowych pudłach. Na początku było trudno. Zawsze tak jest. Inny kraj, język, kultura, ludzie, dom tysiące mil stąd... Jak sobie z tym poradzić? Z czego czerpać siłę, gdy nie ma się przy sobie rodziców ani przyjaciół? Te pytania nachodziły mnie przez pierwsze tygodnie, ale potem stopniowo przywykłam do tego otoczenia. Co więcej, szczerze pokochałam je. Zrozumiałam, że człowiek niezależnie od tego czy młody, czy starszy jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego. Mijał miesiąc po miesiącu, a ja nie tęskniłam. Czy było coś ze mną nie tak?... Uwielbiałam tych ludzi. Amerykanie są tacy życzliwi i naprawdę nie wiem skąd bierze się do niektórych z nich niechęć. To mądrzy ludzie. Prawdą jest, że faktycznie w większości zbyt dużo jedzą żywności typu fast-food.
W samym środku Clayton (stan New Jersey) spacery w nocy okazywały się być bardzo miłe i przyjemne. To jakby przechadzka z samym sobą. Żadnych odgłosów, świateł, samochodów, szumu ulicy... Wolność.
PODRÓŻE I WYJAZDY
Bardzo chciałam jechać do Chicago i Nowego Orleanu. Cztery lata temu przejechaliśmy chyba wszystkie z możliwych dróg na Dzikim Zachodzie, więc ciągnęło mnie w inne strony. W drodze do „wietrznego miasta” modliłam się o to, by mnie nie zawiodło. I wymodliłam. Chicago podobało mi się bardzo. Przepiękna Millenium Road, wieżowce, atmosfera, budynki, jezioro Michigan… to wszystko składało się na piękną wizytówkę miasta. Zdziwił mnie tylko fakt, że w najludniejszej polskiej dzielnicy na świecie, nie widać było za bardzo Polaków. Owszem, widniały napisy na sklepach, ale ta część zdawała mi się być nieco opuszczoną, a szkoda… Po drodze zwiedziłam stany: Pensylwania, Ohio, Indiana i Illinois. W lipcu pojechałam też do Filadelfii, która mnie urzekła. To miejsce można określić jako połówka nowoczesności i XII wieku, który podaje się za początek utworzenia miasta. A co z Nowym Jorkiem? Zachwycił mnie jak zawsze. Byłam tam kilka razy i zawsze staliśmy kilka godzin w korkach. To miasto żyje chyba 24h na dobę. Nigdy nie da się tam przepchnąć. Nocą staje się jeszcze bardziej magiczne, niż w dzień. Miliony świateł tworzą jakby kolejne punkty na niebie. Wieżowce to jakby cegiełki poustawiane na wzór domino. Podchodzę do „strefy zero” i patrzę w górę. Stoi tu już potężna wieża, druga i jeszcze jedna. Na miejscu obu wież sprzed 11 lat widzę dwie potężne dziury otoczone wodospadem. U góry blat z wyrytymi nazwiskami zabitych osób. Stoję i patrzę. Zamurowało mnie. Wpatruję się w spadającą w dół wodę i widzę te całe wydarzenia odtwarzane jakby jeszcze raz w mojej wyobraźni. Zawalenie się budynków, pył, dym, ludzie skaczący z okna… Czasem żeby coś zrozumieć, wystarczy się na chwilę zatrzymać.
Nadszedł sierpień, który stał się miesiącem spędzonym na walizkach. Najpierw góry w stanie Nowy Jork, gdzie z wszystkich stron otaczał mnie las. Poza tym spokój taki, którego jeszcze nigdy wcześniej sobie nie wyobrażałam. Ludzie przyjeżdżają w to miejsce, by móc medytować. Ta cisza, natura, fauna i flora wprawiały mnie w zachwyt. Poza tym miałam okazję złożyć wizytę u amerykańskiego lekarza. Okazał się być Hindusem i do tego bardzo śmiesznym. Gdy ja męczyłam się z założeniem soczewek, on spokojnie wcinał sobie chipsy po kryjomu. Zaczęliśmy się przygotowywać do podróży na południe i wschodnie wybrzeże USA. Przejechaliśmy Wirginię i dojechaliśmy do stanu Tennessee. Oprócz charakterystycznego skrzeczącego akcentu, mają bardzo dobrą kuchnię. Miasto, które dokładnie zbadaliśmy na wschodzie to Gatlinburg. Wyglądał jak wielkie centrum zabawy. Kina, muzea, restauracje, parki, jaskinie, góry… Potem Mississippi i jesteśmy już w Luizjanie, w której znajduje się nasz cel- Nowy Orlean. Czuję ogromną wilgoć we wdychanym powietrzu. Wysokie wieżowce, piękne kościoły, na ulicach słychać jazz. To przecież tutaj się narodził. Jednak cały czas wyczuwam coś, co mnie przerasta. Nie widzę tutaj zbyt dużo stałych mieszkańców. Sami turyści… Gdzie jest reszta?! Szybko uświadomiłam sobie, że huragan Katrina, który przeszedł tutaj w 2005 r., pozostawił po sobie znaczący ślad. W zasadzie trzyma go do dzisiaj. Tydzień po tym, jak wyjechaliśmy z Nowego Orleanu siedząc w hotelu przed telewizorem, widzę to same miasto pod wodą. Szok. Kolejny huragan o nazwie Isaac zaatakował. Te same ulice, po których chodziłam, teraz zupełnie opustoszały. To miasto cierpi niesamowicie na szalejących żywiołach. Niestety, taki jego los. A ludzi jest coraz mniej tzn. prawie połowa ludności przeniosła się w inne zakątki.
Byliśmy jeszcze na pierwszej założonej plantacji na świecie. Zerwaliśmy trzcinę cukrową, ale nie smakowała tak dobrze. Wrzuciliśmy ją do tyłu samochodu, w którym (dosłownie!) było już wszystko. Wszystkie koce, grube swetry (na wypadek gdyby temperatura gwałtownie spadła), pięć par butów, opakowanie po chipsach, porozrzucane płyty CD, poduszki, łyżeczki i kremy zabrane z wcześniejszych hoteli.
Przejechaliśmy Alabamę i dojechaliśmy do jednego z moich ulubionych stanów - Floryda. Klimat, rośliny i przepiękne widoki sprawiają, że naprawdę można odpocząć. Tym bardziej, że codziennie przejeżdżaliśmy mnóstwo kilometrów w ok. 6 godzin. Następnie Georgia i miasto Savannah, gdzie przewodnikiem-kierowcą był pan o ksywie Hollywood. Widocznie pomyliły mu się zawody, bo większość trasy zleciało mu na opowiadaniu kawałów i wydawaniu dziwnych odgłosów z filmów. To było bardzo interesujące przeżycie. Tym bardziej, ze siedziałam pod głośnikami i słuchałam donośnego krzyku naszego przebojowego kierowcy. W Karolinie Północnej okropnie pogryzły nas komary. Wbijały się w skórę jak najostrzejsze pijawki. W samochodzie przeżyliśmy prawdziwą zgrozę i inwazję tych owadów. W życiu nie tłukłam tak długo pięściami w jedno stworzenie. To była już nasza droga powrotna do domu, więc mijaliśmy kilka kolejnych mniejszych stanów. Wypoczęci czekaliśmy już tylko na zwiedzanie Bostonu w ostatni weekend wakacji. Urzekł mnie jego piękno i prostota. To miejsce ma definitywnie swoją historię związaną chociażby z polityką. Z daleka widać było porty morskie, uniwersytet Harvarda i wspaniałe wieżowce.
CZY TO JUŻ… KONIEC?
Zbliżał się koniec mojej wizyty w Stanach. Łącznie przez te 3 miesiące przejechaliśmy ok. 5000 mil, czyli jakieś 8000 km. To jakby 2 razy przejechać Europę z zachodu na wschód. Dużo się nauczyłam, odpoczęłam i zwiedziłam. Chyba o to chodzi, żeby czerpać przyjemność z każdego miejsca w którym się jest. Chłonąć go. Stopniowo. Podróże uczą pokory i dystansu do samego siebie. Zachęcam wszystkich do spełniania swoich marzeń. Znana podróżniczka i dziennikarka Martyna Wojciechowska powiedziała kiedyś o nich, że „w tym cała magia - że są wyczekane.” Ja czekałam i to bardzo długo, bo 4 lata. Ważne jest, by nieustannie podtrzymywać w sobie ciekawość i odkrywać to, co nieznane. Nie wierzysz? Spróbuj!
Aga Bugajska
Komentarze (0)
Aby dodać komentarz musisz być zalogowany