U siebie czyli w Kongo...
Od 20 lat głosi słowo Boże w Kongo. W Afryce zafascynowali go ludzie i praca z nimi, przyroda i kościół. Msze odprawia i kazania głosi w językach kikongo i lingala. Dla swoich parafian jest lekarzem duszy a czasami i ciała. Rozmowa z werbistą, ojcem Piotrem Handziukiem.
Z werbistami zetknąłem się w szkole średniej, w Nysie. Zacząłem jeździć na zgrupowania, na spotkania z tymi, którzy jeździli na misje. To tak jakoś wzbudziło we mnie powołanie. Po maturze wstąpiłem do werbistów. Jeszcze w czasie studiów, to był 1987 rok, zaproponowano klerykom wyjazd na praktykę misyjna, by zobaczyć, jak taka praca wygląda. Zgłosiło nas się kilkunastu kandydatów. Wtedy nadeszły propozycje, bo przecież nasze zgromadzenie to ponad 6 tysięcy współbraci działających na misjach w ponad 70 krajach. Okazało się, ze dawny Zair czyli dzisiejsze Kongo zaprosiło 3 kleryków, no i ja akurat zostałem wybrany. Najpierw kurs języka francuskiego w Belgii a potem w 1988 wyjechałem do Zairu. Byłem zafascynowany ludźmi, pracą, klimatem, przyrodą, kościołem – wszystkim. Do kraju wróciłem w 1990 roku, dokończyłem studia i po święceniach kapłańskich zdecydowałem, że znowu pojadę do Konga. Do Zairu przepraszam, bo do 1997 roku był Zair.
Historia Konga Zairu była skomplikowana i burzliwa.
Kongo znane było praktycznie od średniowiecza, od XVI wieku. Już wtedy żeglarze portugalscy dopłynęli do dawnego królestwa Konga. Później ten kraj przez jakiś czas był prywatną posiadłością Leopolda II, króla Belgii. Ten uchodzący za nieskazitelnego europejski władca sprawował w swojej zamorskiej posiadłości władzę absolutną a jego rządy były bardzo surowe. Władzę sprawował na odległość. Sam nigdy nawet nie odwiedził afrykańskiej koloni. Dlaczego zawłaszczył te tereny? Powodów było kilka. Pierwszy – bogactwa naturalne. Kość słoniowa i kauczuk były systematycznie gromadzone i wysyłane do Europy. Drugi powód to była darmowa siła robocza w postaci czarnoskórych mężczyzn. Najważniejszym czynnikiem była jednak odległość od Europy. Leopold II był przekonany, że mógł robić wszystko, ponieważ nikt tego nie widział. Agenci króla byli zdeterminowani by maksymalnie wyzyskiwać tubylców. Powszechne były przypadki znęcania się nad czarnoskórymi, a nawet masowe zabijanie ich przez obcięcie głowy. Na początku XX wieku tereny te przestały być prywatną posiadłością króla. Powstało wtedy Kongo Belgijskie. W 1960 roku Kongo Belgijskie odzyskało niepodległość, do władzy doszedł Mobutu Sese Seko, który trzymał władzę przez 33 lata do roku 1997, później został obalony, uciekł z kraju i zmarł w Maroku. Te przemiany dokonały się przez rebelie, przez przewroty, wojnę domową, przy współpracy z Rwandą. Jak Mobutu doszedł do władz w latach 70-ych, to zapropagował powrót do korzeni. Zabronił nadawania imion chrześcijańskich, zabrano też dobra kościołowi, ich szkoły i szpitale. Kościół w tym czasie był prześladowany. To Mobutu wtedy zmienił nazwę państwa na Zair. Dodatkowo rzeka, która się nazywała Kongo też została nazwana Zair i na zairy zmieniono franki belgijskie. Ustanowił również święto trzech Z. Po 1997 roku, gdy nastał prezydent Kabila, dawny rebeliant, powrócono do dawnej nazwy Kongo. I do dzisiaj mamy Demokratyczną Republikę Kongo.
W tych niebezpiecznych czasach ojciec też tam głosił słowo Boże?
Na własnej skórze odczułem te zmiany. Misja, na której wtedy byłem wielokrotnie została zrabowana, zniszczona. Były takie momenty, że musieliśmy się przemieścić, przebywać na innych parafiach, musieliśmy się ukrywać.
Czy misja a parafia to jedno?
Nie, trzeba to rozdzielić. Parafia funkcjonuje jak tutaj u nas w Europie. Jest kościół i cała działalność wokół parafii; plebania, cmentarz, różne grupy parafialne. Misja to jest pewien teren, który pierwsi misjonarze otrzymali od państwa, od władz tradycyjnych, wioskowych, czasami kilkadziesiąt hektarów. To należało do misji, ziemia, budynki i tak dalej. Były misje katolickie i misje protestanckie. Na terenie misji katolickiej mogli przebywać tylko katolicy a na terenie misji ewangelickiej tylko ewangelicy. N a terenie misji kształcono katechumenów, przygotowywano do chrztu i do wszystkich innych sakramentów. Na misji były szkoły, ośrodki zdrowia, oczywiście był kościół i domy. Teren był własnością kościoła. O tym, co się działo na misji decydował proboszcz. Teraz idea takiej tradycyjnej misji trochę się zmieniła. Na misji gdzie byłem, mieszkają już też teraz ludzie innych wyznań, z tym że na terenie posiadłości misji nie mogą budować miejsc kultu.
Co ojca zafascynowało w Afryce?
Przede wszystkim ludzie. Ich otwartość. My czasami mamy takie trochę obraźliwe pojęcie o Afryce, o tamtejszych ludziach; że są dzicy, że niczego nie potrafią, że są przywiązani do swojej tradycji, że chodzą w krótkich spodenkach, tańczą, nic nie robią i tak dalej. To wszystko nieprawda. To są ludzie, gościnni, bardzo otwarci na drugiego człowieka i na wiarę, którą przynosimy. Są bardzo zaangażowani w działalność pastoralną, zaangażowani na parafii. Na większych parafiach to są dziesiątki różnego rodzaju grup, dla dzieci, dla młodzieży, dla starszych. Oni się czują członkami tej parafii, własnej wspólnoty, kościoła, angażują się w jego pracę. Ja byłem tym zafascynowany. Kiedy u nas w Europie jest taka tendencja, że każdy dla siebie, każdy patrzy, jak tylko się odgrodzić od drugiego, niech nikt mi się nie wtrąca do mojego życia, taki straszny indywidualizm, to tam jest otwarcie na drugiego człowieka. Na jego krzywdę czy na jego radość. Czy to w mieście czy na wiosce, cała wspólnota uczestniczy w narodzinach dziecka, cała wspólnota jest też przy śmierci. Na przykład taki zwyczaj, jeśli zwłoki zmarłego członka wspólnoty sa w wiosce, nikt z wioski nie może wyjść, nawet na pole. Gdy zmarły jest już wyprowadzony na cmentarz, wtedy dopiero mogą się rozejść. Mimo biedy, mimo skromnych warunków jakie mają, potrafią się dzielić tym co mają. I to jest naprawdę piękne. Myślę, że tego możemy się od tych ludzi uczyć.
Jakie jest prawdziwe to prawdziwe Kongo, biedne, bogate, nieszczęśliwe, radosne…
Kongo tak naprawdę jest potężnym krajem, sześć razy większym od Polski, Jest krajem bogatym, pięknym. Nie brakuje tam wody, nie brakuje dobrej ziemi, nie brakuje praktycznie niczego. Tylko brakuje dobrego gospodarza. I mądrego zarządzania tymi bogactwami. Bo jeżeli mówimy o głodzie, bo nam się od razu Afryka kojarzy z głodem i biedą, to w Kongo możemy mówić o niedożywieniu. W tych miejscach gdzie panuje obecnie wojna, zwłaszcza na wschodzie Konga, ludzie nie mają czasu na to, żeby uprawiać pole. Bo cały czas muszą uciekać. To wtedy jest bieda i głód. Ale tym, którzy żyją w warunkach normalnych, mimo że te warunki są bardzo skromnie, jedzenia nie brakuje. To jest często nieumiejętność uprawiania pola, stosowania płodozmianu. Ziemia jest wyjałowiona. Jest problem wycinania lasów. Ludzie w czasie pory suchej karczują las. Później to całe drewno i uschnięte krzaki podpalają. Dlatego do połowy sierpnia to praktycznie niebo jest pokryte chmurami dymu. Karczują ten las pod uprawy. Cała ściółka leśna zostaje puszczona z dymem. Potem tam sieją kukurydzę, orzeszki ziemne, sadzą maniok. Pole mogą uprawiać kilka lat, później już jest wyjałowione, I tam gdzie kiedyś były lasy teraz są sawanny, nieużytki, jest piasek, ziemia wypłukana przez deszcze. Kongo jest piękne i jest bogate. Ale wielu szuka tam swojego interesu, Zachód, Ameryka czy jeszcze inni. Wojna w Kongo toczy się na zasadzie; gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Potrafią skłócić dwa plemiona albo grupy plemienne, które przez wieki żyły ze sobą w zgodzie. A jak dochodzi do kłótni, to dochodzi też do przemocy. A przemoc wiąże się z posiadaniem broni. Tę broń trzeba kupić. No ale za co kupić, jak nie ma pieniędzy? Najlepiej sprzedawać to, co znajduje się w ziemi. Obecnie to jest wojna o koltan i o diamenty… Ci ludzie pracują ciężko wydobywając te minerały i sprzedają, oczywiście wcześniej przemycając je, a za zarobione pieniądze kupują broń. Kto na tym zyskuje? Zachód, Ameryka, biały człowiek ma w tym interes. I tam ludzie z tego powodu bardzo cierpią. To jest takie smutne.
Rozumiem, że łatwo nimi manipulować?
Tak, to są ludzie łatwowierni. Oni wierzą w to, co im się obiecuje. Stąd te wszystkie przewroty, zmiany polityczne i ekonomiczne. Nie mają dostępu do oświaty, do mass mediów. Przyjdzie jakiś tam polityk, rozda po szklance soli, materiał ma koszule, czapeczki, coś tam jeszcze i powie – głosujcie ma mnie. Wielka jest nieświadomość tych ludzi. Ale nie można ich za to winić, bo oni są wychowywani w takiej mentalności.
W jakie miejsce w Kongu rzucił teraz ojca los?
Obecnie pracuję w takim miasteczku Bandundu, około 500 km na zachód od Kinszasy, stolicy Konga. 150-170 tysięcy mieszkańców i 4 parafie. To nie jest miasto w naszym rozumieniu. Tam są nawet większe miasta, w których nie ma dróg i nie ma prądu. Ludzie żyją w skupiskach i w bardzo trudnych warunkach. Sama Kinszasa ma około 7 milionów mieszkańców czy nawet więcej. A są dzielnice, w których nie ma wody, nie ma kanalizacji. Warunki są bardzo prymitywne. Na szczęście widać przemiany ekonomiczne, zwłaszcza teraz, kiedy ustała wojna i Zachód się też interesuje tym regionem. Inwestują, pomagają, realizują różnego rodzaju projekty, w służbie zdrowia, w oświacie, na rozwój dróg. Ale to tylko w pewnych rejonach, tam gdzie mają interes. To jest potężny kraj, a nie ma dróg, nie ma komunikacji. Komunikacja odbywa się rzekami, bo w Kongu jest dużo rzek. Teraz rozwija się troszkę lotnictwo cywilne, coraz popularniejsze są małe awionetki, można łatwiej dotrzeć do niektórych miejscowości, bilety są jednak drogie. Ale to niewątpliwie najlepszy środek transportu. Najpewniejszy. Bo inaczej trudno dojechać. Na rzekach nie ma mostów. Żeby przepłynąć na drugą stronę, trzeba korzystać z promu. Te promy też nie zawsze funkcjonują jak trzeba. Na prom trzeba przyjechać z własnym paliwem, żeby go uruchomić i przepłynąć na drugą stronę rzeki. Stan dróg jest fatalny. Władzom trudno zrozumieć, że rozwój ekonomiczny kraju zależy od dróg.
Co jest ważne, by żyć w Kongo?
Najważniejsza jest oczywiście znajomość języka. Nasza misja, nasza praca polega przede wszystkim na głoszeniu słowa Bożego, na pracy pastoralnej z ludźmi. To nie jest rozdawanie pieniędzy, pomocy, ubrań czy jedzenia czy budowanie mostów, szkół. A poprzez głoszenie słowa Bożego głoszenie pewnych zasad. Jeżeli zna się język i nie ma tej bariery, ci ludzie mnie traktują jak swojego. Pozostałością po kolonii belgijskiej w Kongo został język francuski. We wszystkich urzędach i szkołach uczy się języka francuskiego. Oprócz tego są cztery takie główne strefy językowe, to jest kikongo, lingala, suahili i czilupa. Oprócz tego jest około 300 dialektów, ale jeśli rozumiemy francuski i lingala, czy któryś z tych czterech języków, łatwo nam się poruszać w całym Kongo. Dużo daje znajomość lingala. Ja posługuję się językiem kikongo i lingala, w tych językach też odprawiam msze święte i wygłaszam kazania, No i francuski, gdy trzeba załatwić jakieś sprawy urzędowe.
Czy miejscowi przychodzą do ojca tylko po to, by usłyszeć słowo Boże?
Ludzie praktycznie przychodzą ze wszystkim. Z chorobą przyjdzie, podniesie koszulę, pokaże tu mnie boli, co ja mam zrobić? Szczególnie jak byłem na tych wcześniejszych parafiach w buszu. Przychodzili i po tabletkę, i że coś im się śniło, że nie mają co jeść, że coś ich boli, że ktoś ich straszy, że w rodzinie się coś nie układa, że jakieś siły nadprzyrodzone ich tam męczą. No różne rzeczy opowiadają. Pierwsza rzecz to wysłuchać ich do końca, nie przerywać. Potem pytam, a jakie ty widzisz rozwiązanie? Gdy mi przedstawi swoją własną wizję rozwiązania tej sprawy, ja podłapuję i idę w tym kierunku. Często tym ludziom wystarczą proste gesty, proste symbole. Dotknięcie, błogosławieństwo, woda święcona, medalik czy obrazek. Oni do takich przedmiotów przywiązują bardzo dużą wagę.
Czy chrystianizacja nie zmienia za mocno tej tradycyjnej Afryki?
Ja uważam, że to się nie kłóci, bo weźmy nawet naszą tradycję europejską. Chrześcijaństwo jest od ponad tysiąca lat, a jednak ciągle pozostaje w nas jeszcze to, co było przed wiekami - różnego rodzaju pogańskie wierzenia, talizmany, wróżki, księżyce, horoskopy, podkowy, czarne koty. A co dopiero wymagać od ludzi, do których chrześcijaństwo dotarło przed wiekiem lub troszeczkę wcześniej. Wielkim wyzwaniem dla kościoła jest praca na płaszczyźnie rodziny. Małżeństwo, sakramenty, podejście do śmierci i pogrzebów. Weźmy na przykład to, co dotyczy małżeństwa. Gdy rodzi się dziewczynka, jej właścicielem, jej mężem, jest ojciec jej matki czyli dziadek i jego bracia,. Bo wnuczka, to trzecie pokolenie jest traktowane jako odrodzenie pierwszego pokolenia. I jeśli młody człowiek chce tę dziewczynę wziąć za żonę, musi za nią zapłacić. Musi ją wykupić od jej prawowitego właściciela. Pierwsze co musi mu, to dać koza. Koza jest symbolem życia i płodności. Więc koza jest konieczna. Oprócz tego to jest mydło, wino palmowe, sól. A później ustalają, brzydko mówiąc, taką fakturę za żonę. Targują się. Dla matki chustka i materiał na sukienkę, garnki, łyżki, dzbanki, jakieś miednice do domu. Dla ojca krawat, garnitur, paczka papierosów, pasek do spodni, buty, sandały. Dalej dla wujka, brata matki, też jest odpowiednia lista, co powinien dostać. I tu pojawia się problem. Czasami przyszłemu młodemu małżonkowie tym kryzysie brakuje pieniędzy, żeby to wszystko uregulować. A jeżyli nie zapłaci, to nie dadzą mu pozwolenia na ślub kościelny. Tymczasem żeby był ślub kościelny, to rodzina panny młodej i jej mąż muszą być pewni, że kobieta jest płodna. Więc wcześniej muszą narodzić się dzieci. Po tym ślubie wioskowym, tradycyjnym a jeszcze przed ślubem kościelnym. A jeżeli pierwsze, drugie czy kolejne dziecko choruje i umiera, w mentalności całej rodziny jest to, że za żonę jeszcze się nie zapłaciło. Bardzo często w takich sytuacjach pieniądze, które można było przeznaczyć na leczenie dziecka, idą na spłatę długu, a dziecko się zostawia, żeby umarło Wierzą, że to zapewni życie następnemu dziecku, które przyjdzie na świat. Jest też problem ze śmiercią. Wśród ludzi Bantu, według ich filozofii życia każda śmierć ma swoją przyczynę. Mimo że są chrześcijanami i mówią, dobrze, Pan Bóg ich zabrał, zamówią mszę, pomodlą się, poproszą księdza i tak dalej, ale miedzy sobą szukają jeszcze winnego. Kto spowodował śmierć tego człowieka, kto rzucił urok? Może tak być, że członkowie rodziny oskarżą matkę czy ojca o śmierć dziecka. - To ty rzuciłaś zły urok – powiedzą. Taki oskarżony jest wysyłany do czarownika, żeby z niego zdjął ten urok. Oczywiście nie za darmo. Trzeba zapłacić, złożyć jakaś ofiarę, W przypadku śmierci taki oskarżony członek rodziny często jest pobity, czasami dochodzi do groźnych rękoczynów. Oprócz tego musi jeszcze zapłacić karę pieniężną, dać kozę czy coś tam jeszcze, członkom rodziny zmarłego.
- Nie jest łatwo być Afrykańczykiem?
Oj nie jest. Ci ludzie żyją w pewnym strachu. Mimo, że widzimy ich uśmiechniętych, radosnych to boją się fetyszów, złych uroków, złych duchów, wujka czy kogoś z rodziny, który może rzucić na ich zły urok. Boją się władzy. To jest ciężkie nawet w ewangelizacji, żeby ten strach w nich przezwyciężyć. To jest jeden z problemów duszpasterskich.
- Czy problemem Afryki nie jest też to, że za bardzo pomaga się jej w tej biedzie. I ta pomoc ją dalej w biedzie trzyma.
Moim zdaniem ta pomoc, która przechodzi przez ręce kościoła, przez misjonarzy, jest bardziej wyważona. To nie jest takie rozdawanie, jak to robią niektóre organizacje charytatywne czy humanitarne. Przylatuje samolot, rozdają puszki z olejem, ryż, cukier i odlatują. U nas to wygląda troszeczkę inaczej. My znamy sytuację, znamy ludzi, język, ich kulturę, my z nimi jesteśmy na codzień. Pomagamy im na płaszczyźnie duchowej, głoszenia słowa Bożego ale też staramy się pomóc na płaszczyźnie powiedzmy tej materialnej. Bardzo często współpracują z nami inne organizacje, które pomogą nam na przykład zbudować ośrodek zdrowia, porodówkę, szkołę, czy inne instytucje, które pomagają w rozwoju, także intelektualnym. Dla przykładu polska ambasada w Kinszasie, niestety zamknięta na początku roku czego bardzo żałuję, pomogła nam wybudować salę komputerową u mnie na parafii. Sfinansowała salę, sfinansowała komputery. To jest wielką pomocą dla mnie, bo ludzie młodzi, którzy kończą szkołę średnią, zdają maturę, nie mają pracy, przychodzą do mnie i uczą się na komputerze. Stają się bardziej otwarci na świat, mają zwiększone szanse na to, aby otrzymać pracę i zmienia to też ich sposób myślenia. Więc to nie jest takie bezpośrednie podanie ryby.
Od prawie 20 lat pracuje ojciec w Kongo. Nie ma pokus, by zmienić ten kraj na inny?
Tak jak do tej pory to nie mam planów, by zmienić Kongo na inny kraj. Jeszcze miesiąc zostaję w kraju ale jak skończy mi się urlop to wracam z powrotem. W połowie września już będę u siebie.
Jolanta Reisch
Werbiści - Zgromadzenie Słowa Bożego, misyjne zgromadzenie założone w 1875 roku przez św. o. Arnolda Janssena w Holandii. Skrót SVD (z łac. Societas Verbi Divini). Zgromadzenie realizuje nakaz misyjny Chrystusa Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! (Mk 16,15). Zgromadzenie Księży Werbistów obecne jest w 73 krajach świata na wszystkich kontynentach, a od kilku lat także w krajach byłego Związku Radzieckiego (z Syberią włącznie). Liczy 6070 współbraci.
Komentarze (0)
Aby dodać komentarz musisz być zalogowany